Data powstania: 01.03.2021
Przeczytaj tekst Zofii Dubowskiej o historii Międzyszkolnego Koła Miłośników Sztuki przy Zachęcie.
Zofia Dubowska:Joanno, kiedy zaczęłaś pracować w Zachęcie?
Joanna Krzymuska-Mansfeld: W czerwcu 1969 roku. Od razu jako pomoc Haliny Osterloff, która prowadziła Międzyszkolne Koło Miłośników Sztuki.
Jakie były twoje zadania?
Zostawanie popołudniami na wykładach, pisanie zleceń dla wykładowców, wyświetlanie przezroczy, takie tam przynieś-wynieś. Raz w miesiącu wizyta z dziećmi w pracowni jakiegoś artysty. Sporo czasu zajmowały mi przygotowania do Ogólnopolskiego Turnieju Wiedzy o Sztuce, którego finał odbywał się co roku w innym BWA. Sprawy organizacyjne (jury itp.), układanie pytań do wszystkich etapów eliminacji, do finału itd., w czym pomagała mi Teresa Sowińska. Nawet to lubiłam. To było ważne wydarzenie dla wszystkich, dotąd pamiętam różnych finalistów, m.in. Annę Król z Krakowa. Pod butem Bożeny Kowalskiej robiłam, jak inni, wystawy w zakładach pracy i spotkania artystów z robotnikami, boki zrywać. Czasem był tłum, czasem tylko kaowiec, czyli osoba od kultury i oświaty. I wykłady w szkołach na zamówienie jakichś nauczycieli, wykłady dla wojska – raz nawet występowałam w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych przy Rakowieckiej, stojąc na scenie przed tonącą w ciemności pełną salą kinową (przed filmem). Za mną były jakieś obrazy, nawet nieźle mi poszło, bo dali mi tylko piętnaście minut. No i oprowadzanie wycieczek, czego nie znosiłam. Raz na półrocze robiliśmy też losowanie nagród (były to jakieś dzieła sztuki) wśród osób, które wykupiły roczne karty wstępu do Zachęty. Odbywał się koncert – kogóż ja przy tej okazji nie poznałam! Irena Santor, Adam Zwierz! Ale z czasem miałyśmy większy wpływ na program i z naszego poduszczenia wystąpiły w Zachęcie kabaret Pod Egidą z [Jonaszem] Koftą, a nawet Salon Niezależnych z Jackiem Kleyffem i Michałem Tarkowskim – po ich występie kierownictwo było politycznie przerażone, ale nic się nie wydarzyło. Na zakończenie roku Koła też były koncerty tego rodzaju, pamiętam, że jeszcze przed 1980 rokiem śpiewał Jacek Kaczmarski.
Od razu zaczęłaś jeździć na obozy?
Na początku na obozy jeździł Wojtek Krauze z jakąś nauczycielką (nauczyciel musiał być, tego wymagało kuratorium). Na szczęście Szeryf [Włodzimierz Braniecki] uczył w jakiejś szkole w Nadarzynie czy Ruścu, więc się nadawał, a znałyśmy go, bo kręcił się wśród malarzy i poetów, m.in. przyjaźnił się z Jurrym Zielińskim. Ja zaczęłam się zajmować wyjazdami ok. 1970 roku, na pewno w 1973.
W 1976 roku był ostatni obóz pod twoją kuratelą. Kolejny odbył się dopiero w 1982 roku pod wodzą Grażyny Walendzik. Skąd ta przerwa?
Teraz nie mogę sobie przypomnieć, dlaczego one wygasły. Krauze poszedł do „Życia Warszawy” , Szeryf wrócił do Poznania. W 1976 był jeszcze obóz, i chyba potem też, bo pamiętam Dolny Śląsk, Poznańskie, Toruńskie, Rzeszowskie. Został mi na głowie Turniej Wiedzy o Sztuce, który rozrastał się do kosmicznych rozmiarów, a wkrótce też całe Koło, bo pani Osterloff poszła na emeryturę. Tak dociągnęłam do lutego 1984 roku, kiedy poszłam siedzieć, a potem [Mieczysław] Ptaśnik bardzo prędko przeniósł mnie do Centralnego Planu Wystaw (był taki dział!), gdzie już nikogo nie musiałam oprowadzać.
Czy wiesz, jak się narodziła idea KMS? Jak się rozchodziły informacje o jego działalności wśród uczniów i jak przebiegał nabór?
Koło powstało jako efekt bardzo bliskich kontaktów ze szkołami. Czy wiesz, że Teresa Sowińska latami jeździła po szkołach z wystawami objazdowymi składającymi się z pięknych, głównie francuskich reprodukcji? Wszyscy się o nie dobijali, taki wtedy był głód obrazu. Co tydzień organizowano wykłady kursu dla nauczycieli, więc szkoły wiedziały, że zapraszamy licealistów do KMS, zresztą ogłaszaliśmy to również w prasie. Wtedy w szkołach było wychowanie plastyczne, więc zajęcia w kole były dużą pomocą. Na pewno dzieciaki widziały w tym uczestnictwie jakąś nobilitację, był taki snobizm, poznawali się „międzyszkolnie”, co w czasach bez fejsbuków było atrakcyjne. Każdy dostawał legitymację, która dawała wolny wstęp na wystawy, miałyśmy też kartotekę tych dzieci – ciekawe, co się z nią stało. Większość trwała wiernie do matury. Byli w kole m.in. Nawojka Cieślińska, Monika Małkowska, Urszulka Zielińska (teraz w Instytucie Sztuki PAN), Wojtek Fałkowski [obecnie dyrektor Zamku Królewskiego w Warszawie], Olga Sienko. O obozowiczach powiem ci osobno. Do pracowni i na obozy zgłaszali się ci najbardziej zainteresowani.
Kto układał program spotkań w ciągu roku i objazdów?
Program spotkań był wypadkową gustów Haliny Osterloff i moich, ona miała swoich ulubieńców jak Tadeusz Kulisiewicz, Henryk Musiałowicz, Andrzej Strumiłło, Franciszek Starowieyski i co dwa lata koniecznie trzeba było do nich iść. Program obozu układałam sama, ograniczana dostępnością schronisk młodzieżowych czy miejsc noclegowych w szkołach (stawało się na głowie, żeby je znaleźć). Nikt się nie wtrącał w szczegóły, ale informowaliśmy ministerstwo i kuratorium o planach, a potem wysyłaliśmy sprawozdania.
A jak wyglądały finanse? Drogie były te obozy?
Obozy finansowało Kuratorium Oświaty. Do zeszytu wklejaliśmy setki paragonów, biletów itd., każdą wklejkę starannie opisując, co wypełniało nam każdy obozowy wieczór, kiedy dzieci już spały. Uczestnicy chyba nic nie wpłacali lub kwoty symboliczne, bo pamiętam, że obok dzieci z zamożnych domów były też bardzo ubogie. Obozy nie były drogie, obiady w barach mlecznych, pozostałe posiłki w schronisku, przy czym pozwalaliśmy dzieciom decydować, co sobie przygotują. Szeryf pilnował, żeby codziennie pojawiało się coś „zbytkownego”, np. zawsze pożądane przez Tomka Raczka truskawki z bitą śmietaną.
Wiele obozowiczek i obozowiczów wspomina wspólne wakacje z wielką czułością, podkreślana jest panująca podczas tych wyjazdów atmosfera swobody i wolności.
O atmosferze obozów decydowała przede wszystkim niebanalna osobowość Szeryfa. Wydawał się mocny jak opoka, ale bywał nieprzewidywalny. Czytał i wielbił Janusza Korczaka i na pewno chciał go naśladować, co m.in. wyrażało się w szacunku wobec każdego dzieciaka, mimo najróżniejszych żartów i nieporozumień. Dzieci go kochały, chociaż czasem potrafiły się buntować, gdy za głęboko próbował zajrzeć im do środka. W gruncie rzeczy chciały tego. Dlatego nasze wieczorne posiedzenia, które niby podsumowywały przeżycia dnia, trwały bez końca. Szeryf znał się na literaturze (kochał Dostojewskiego), teatrze. Moją działką była historia sztuki, ale generalnie widzę tam siebie jako wystraszoną nauczycielkę. On im oferował poczucie wolności, ja drżałam. Pozwolił im pójść na dyskotekę w jakimś powiatowym miasteczku, a ja siedziałam na schodkach, gapiąc się na zegarek. Wyobrażasz sobie, dyskoteka na prowincji w tamtych latach! W Gołuchowie pozwolił im pływać w jeziorku, a ja umierałam na brzegu. Ale dokładałam starań, żeby przeżywali spotkania z zabytkami, żeby mieli świadomość, że widzą i rysują coś niezwykłego. Szeryf był wychowawcą z powołania, ale z odrobiną szaleństwa i niespożytą energią, co sprawiało, że ciągle toczyła się jakaś rozmowa, indywidualna lub grupowa; zaczynało się od banału, a potem szybowało w istotne rejony. To pozwalało zapomnieć o trudach wędrowania po zakurzonych drogach. Kiedyś pozwolił wyjadać cudowny, słodki groszek wprost z pola, gdzieś pod Ziębicami. Był to temat do rozmowy, ale groszek był boski. Muszę ci powiedzieć, że światopoglądowo sporo nas różniło, on chyba był partyjny, ale dla obozu to nie miało znaczenia. Słabo znosiłam tę jego „intensywność istnienia”, niewyczerpane słowotwórstwo, nie bez wdzięku zresztą. Pochodził z Poznania, był dziennikarzem w „Głosie Wielkopolskim”, w czasach transformacji często przyjeżdżał do sejmu i opowiadał mi różne zakulisowe historie. Przysłał mi jakieś dwie swoje książki, w których chyba były też fragmenty obozowych wspomnień. Z wieloma dziećmi miał poobozowe kontakty. Miłość do sztuki nigdy go nie opuściła, przy teatrze Izabelli Cywińskiej w Poznaniu przez lata prowadził galerię, ściągając artystów z całego kraju. Marek Sapetto namalował kiedyś obraz Wpadnij do mnie albo zadzwoń. Tymi słowami zawsze się żegnaliśmy.
Z tych opowieści wynika, że młodzi ludzie mieli mnóstwo przyjemności i byli doceniani. A obowiązki?
Przed wyjazdem każde z dzieci dostawało jakiś zabytek do opracowania w oparciu o wskazaną literaturę i po przybyciu na miejsce przedstawiało swoją wiedzę (co uczyło ich m.in. historycznosztucznych terminów), potem ja to uzupełniałam, dodając rzeczy, które umknęły albo, co najważniejsze, były wyjątkowe. Potem każdy wybierał motyw do rysowania. Rysowali jak umieli, niektórzy umieli (jak Dorota Folga i Zygmunt Januszewski, później jej mąż), pozwalaliśmy oczywiście na różne „impresje”. Założeniem nie była nauka rysowania, tylko wgryzienie się, poznanie tego obiektu przez wielogodzinne z nim obcowanie. Dbałam, żeby tych zabytków klasy „0” było jak najwięcej, więc takie Strzelno czy opactwo w Henrykowie zostawało w ich pamięci. Ale wydarzeniami były też cenne maleństwa, jak cerkiew św. Onufrego w Posadzie Rybotyckiej czy kościółek wiejski w Małujowicach, cały pokryty wewnątrz gotycką polichromią. Przed kolacją – wystawa owoców dnia, które omawialiśmy my i oni, wzajemnie. Spotykaliśmy różne wędrujące kolonie śmiertelnie znudzone i wrzeszczące, na których tle nasi byli przejęci swoimi obowiązkami, kompetentni i wyjątkowi, czuli to. W miarę upływu czasu w dzieciach, jak widzieliśmy, zachodziły różne przemiany. W jakiejś wsi np. ksiądz zajęty był z robotnikami remontem, nie chciał otworzyć kościoła, był niegrzeczny, a upał potworny. Dzieci kupiły u gospodarzy wiadro zsiadłego mleka i im przytaskały. Ksiądz się zawstydził, otworzył. Albo taka historia: nagrodę (już nie pamiętam, za co), dostał pewien chłopak, a był nią akurat bukiet kwiatów. Wchodzimy do poznańskiej katedry, a tam odchodzi od ołtarza para staruszków świętujących któreś gody i nasz Stefan Dunin-Wąsowicz wręcza swój bukiet babci. Codziennie nas zaskakiwali. W Krzeszowie nagrobki książąt świdnickich ustroili polnymi różami. Musiał kościelny kląć!
Dzieci się zmieniały, ale ja też dojrzewałam. Ponad 20 osób razem przez dwa tygodnie nawiązuje coś w rodzaju frontowej przyjaźni. Przy czym ja byłam nieśmiała, ale Szeryf w okazywaniu uczuć hojny. Na koniec kupował dla wszystkich taką samą książkę i tam wpisywaliśmy sobie różne pożegnania i refleksje. Raz to były listy Zygmunta Krasińskiego do Adama Sołtana, a raz starczyło tylko na rozmówki polsko-bułgarskie!.
Niektóre z tych wydarzeń spisane są w kronikach. Skąd ten pomysł?
Kroniki wymyślił Szeryf, którego wpisy są chyba najliczniejsze, ale każdy mógł wpisywać co chciał.
Spotykasz się czasem z dawnymi wychowankami?
Zdarza mi się jeszcze, że ktoś rzuca mi się na szyję, wiem, że z obozu, ale nie pamiętam nazwiska. Niektóre dzieci pamiętam świetnie, ale nie wiem, co się z nimi stało. Przemek Mrozowski, który ganił mnie za palenie papierosów, pełnił obowiązki dyrektora Zamku Królewskiego w Warszawie, na historię sztuki poszły też Kasia Zabrocka, Anka „Żaba” Żakiewicz, Dorota Folga. Z wieloma krócej lub dłużej podtrzymywałam znajomość – Ewa Modzelewska, Tomek Raczek (na obozach bawił nas swoim talentem parodystycznym), z Grzesiem Torzeckim (filmowcem) i Żabą do dziś się przyjaźnię. Mam też kontakt z Markiem Chaczykiem, bardzo utalentowanym rysownikiem. Była taka grupka, która potem na własną rękę organizowała swoje obozy, ratowali jakiś kościół pofranciszkański na Dolnym Śląsku, który widzieliśmy w ruinie.
Członkowie Koła podkreślają, że atmosfera w szkole bardzo różniła się od tej w Zachęcie, a już zwłaszcza tej na obozach. To prawda?
Oczywiście, że tak. Mieliśmy bezmiar czasu. Dzieci były w centrum naszej uwagi przez dwa tygodnie, ważne z każdą swoją sprawą. Wieczorne rozmowy dotyczące najróżniejszych tematów za sprawą Szeryfa były dość wnikliwe, czasem ostre, skłaniał dzieci do szczerości, ale też bezlitośnie rozpoznawał pozy, a któż w ich wieku za nimi się nie chowa. Burzliwe dyskusje, łzy. W szkole w tamtych czasach trzeba się było uczyć. U nas – być.
Joanna Krzymuska-Mansfeld –absolwentka historii sztuki na Uniwersytecie Wrocławskim. W latach 1963–1969 pracowała w Muzeum Śląskim w Katowicach, a następnie, do 2001 roku w Zachęcie: w dziale oświatowym i dziale centralnego planu wystaw oraz, w czasach dyrekcji Andy Rottenberg, jako wicedyrektorka.
Materiały powstały w ramach projektu „Otwarta Zachęta. Digitalizacja i udostępnienie polskich zasobów sztuki współczesnej ze zbiorów Zachęty – Narodowej Galerii Sztuki oraz budowa narzędzi informatycznych, rozwój kompetencji kadr kultury, animacja i promocja służące wykorzystaniu i przetwarzaniu cyfrowych zasobów kultury w celach edukacyjnych, naukowych i twórczych” realizowanego w ramach Programu Operacyjnego Polska Cyfrowa na lata 2014-2020 Oś Priorytetowa nr 2 „E-administracja i otwarty rząd” Działanie nr 2.3 „Cyfrowa dostępność i użyteczność informacji sektora publicznego” Poddziałanie nr 2.3.2 „Cyfrowe udostępnienie zasobów kultury”, na podstawie umowy o dofinansowanie nr POPC.02.03.02-00-0025/19-00”.
- foldery / tekstyAnnual report 2015
- foldery / tekstyZrób to sam z ZachetąMateriały edukacyjne do wystawy Historie ucha
- foldery / tekstyCzy artyście wszystko wolno?Konspekt lekcji j. polskiego i WOK dla liceum
- foldery / tekstyJęzykowy obraz świata w sztuce współczesnej_1Konspekt lekcji j. polskiego dla liceum
- foldery / tekstyJęzykowy obraz świata w sztuce współczesnej_2Konspekt lekcji j. polskiego dla liceum
- foldery / tekstyCo jest podstawową regułą świataKonspekt lekcji j. polskiego i WOK dla liceum
- foldery / tekstyKim jesteśmy my - my samiKonspekt lekcji j. polskiego i WOK dla liceum
- foldery / tekstyPopkultura w sztuce wysokiej_1Konspekt lekcji j. polskiego i WOK dla liceum
- foldery / tekstyPopkultura w sztuce wysokiej_2Konspekt lekcji j. polskiego i WOK dla liceum
- foldery / tekstySztuka interpretacjiKonspekt lekcji j. polskiego i WOK dla liceum