Przeczytaj tekst Zofii Dubowskiej o historii Międzyszkolnego Koła Miłośników Sztuki przy Zachęcie. Zofia Dubowska: Jakie ma pan wspomnienia w związku z Kołem Miłośników Sztuki? Konrad Pszczołowski: Byłem ...">  Przeczytaj tekst Zofii Dubowskiej o historii Międzyszkolnego Koła Miłośników Sztuki przy Zachęcie. Zofia Dubowska: Jakie ma pan wspomnienia w związku z Kołem Miłośników Sztuki? Konrad Pszczołowski: Byłem ...">
Z Konradem Pszczołowskim o Kole Miłośników Sztuki rozmawia Zofia Dubowska
foldery / teksty

Data powstania: 12.03.2021

 Przeczytaj tekst Zofii Dubowskiej o historii Międzyszkolnego Koła Miłośników Sztuki przy Zachęcie.

Zofia Dubowska: Jakie ma pan wspomnienia w związku z Kołem Miłośników Sztuki?

Konrad Pszczołowski: Byłem urodzonym miłośnikiem sztuki! Od czwartego roku życia chodziłem na plastykę do Domu Kultury WSM na Żoliborzu. Najpierw zajęcia prowadził pan Andrzej Możejko, chyba też Jacek Sienicki, potem Jadwiga Iwaszkiewicz. Grafiki uczył nas profesor Bronisław Tomecki. Chyba tam dowiedziałem się o Zachęcie. Do Koła przystąpiłem w 1968 albo 1969 roku. I tak się zaczęło. W tych latach wszystkie turnieje wygrywali reytaniacy [uczniowie VI LO im. Tadeusza Reytana], a ja chodziłem do innego liceum. Po pierwszym turnieju, w którym byłem bodajże siódmy, zaparłem się (jak Reytan właśnie), że złamię ten monopol. I tak w 1971 (rok przed maturą) wygrałem Ogólnopolski Turniej Wiedzy o Sztuce. Zakres był niewąski: malarstwo, rzeźba i architektura – od starożytnego Egiptu i Mezopotamii po realizm XIX wieku. Finał odbywał się w Poznaniu. Potem notorycznie startowałem w kolejnych turniejach, których finały miały miejsce w BWA w Bydgoszczy – także jako student, a raz nawet „będąc młodym lekarzem”. Potem był stan wojenny i brakowało klimatu dla sztuki.

Ucząc się do turniejów, robiłem własne fiszki, miałem chyba ze trzy tysiące haseł. Kiedy gdzieś wyjeżdżałem, nie tylko zwiedzałem, ale chodziłem do bibliotek różnych muzeów, wertowałem książki i albumy, niedostępne w owych czasach.

Jakie były nagrody?

W Poznaniu wygrałem dwutygodniową wycieczkę do Rumunii, ale zamieniłem ją na Związek Radziecki, bo tam trudniej było pojechać. To była wycieczka Moskwa–Krym–Kijów Studenckiego Biura Podróży Almatur; średnia wieku uczestników (ja ją bardzo zaniżałem) wynosiła jakieś 70 lat. 38 godzin pociągiem przez Związek Radziecki to było niezapomniane przeżycie. Opiekunem grupy był późniejszy działacz polonijny Roman Mieczkowski, wówczas jeszcze student z Wilna. Ponieważ odstawaliśmy wiekiem (in minus) od reszty grupy, bardzo się zaprzyjaźniliśmy.

Moja szkoła – w nagrodę za wygrany konkurs, w dowód wdzięczności za rozsławianie jej imienia i podniesienie jej miejsca w rankingu liceów – zafundowała mi kurs nauki jazdy. Potem (kilka razy w pierwszej dziesiątce) wygrywałem obrazy i grafiki: Janiny Kraupe-Świderskiej, młodego Antoniego Fałata (dosyć obrzydliwy), Marię Hiszpańską-Neumann.

Studiował Pan medycynę i chodził na wykłady do Zachęty?

Tak, poszedłem na medycynę, żeby malować, bo po ASP nie można leczyć. To są moje dwie pasje. Na dyżurach w pogotowiu między wyjazdami tworzyłem grafiki (cykl Kompozycje bakteriobójcze) z użyciem gencjany, jodyny i innych barwników odkażających. Należałem też do Koła Przyjaciół Muzeum Narodowego w Warszawie. Fajna grupa młodych pasjonatów, część była również z KMS. Nazywaliśmy się roboczo Gangiem Lorentza. W ramach prac społecznych kuliśmy kilofami ruiny Zamku Królewskiego (tuż po rozpoczęciu odbudowy, o którą latami walczył Profesor). Opiekunem Koła przy muzeum był nieżyjący już kustosz Grzegorzewski, niebywały erudyta, który organizował nam wycieczki i zajęcia tematyczne (stare pistolety, techniki zdobienia itp.).

To były czasy dużego zainteresowania młodzieży sztuką. Część niepokornego pokolenia pomarcowego skupiała się wokół KMS. Dziś zdaję sobie sprawę, że na wykłady przychodziło wiele osób ze środowisk określanych przez Joannę Wiszniewicz jako „niewidzialne”. Panował swoisty snobizm na chodzenie do Zachęty. Wykłady odbywały się raz w tygodniu o piątej po południu. Za pięć piąta zamykano drzwi, bo taki był już tłum w środku. Wykładali profesor Armand Vetulani, Bożena Kowalska, Wiesława Wierzchowska i wiele innych znanych osób.

Do jakiej szkoły pan chodził?

Do Jedynki, czyli do I LO im. Bolesława Limanowskiego przy alei Wojska Polskiego na Żoliborzu. Ja byłem tzw. młodzież z Żoliborza o tradycjach RTPD-owskich [RTPD – Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci]. W CBWA wirowały głównie osoby z liceów warszawskich, bywała nawet grupa nazaretanek (pod opieką siostry zakonnej). Po wykładach odprowadzaliśmy się kilka godzin, gadając o literaturze i sztuce. Stanowiliśmy grupę młodzieży elitarnej w najlepszym znaczeniu tego określenia. Czasem spotykaliśmy się u Dobsonów. Zapraszała nas Majka Dobkowska, żona Janka, nauczycielka fizyki w Hoffmanowej [IX LO im. Klementyny Hoffmanowej], zakumplowana z młodzieżą, bardzo bezpośrednia.

Do dziś jestem zaprzyjaźniony z plastykiem i wykładowcą Wojtkiem Wierzbickim. Mieszkał w Śródmieściu, chodził do Hoffmanowej. Nota bene Ankę, moją żonę, poznałem przez to środowisko. Chodziła też do Hoffmanowej i siedziała w jednej ławce z Kasią Kobzdej. Z Reytana była np. Nawojka Cieślińska (obecnie historyczka sztuki zajmująca się restytucją zrabowanych w czasie wojny dzieł).

Jeździł pan na obozy letnie?

Nigdy nie jeździłem na obozy Koła, jakoś się nie złożyło.

Co poza chodzeniem na wykłady robił pan w ramach KMS?

Zwiedzaliśmy pracownie artystów, dyskutowaliśmy do upadłego z różnymi twórcami, chodziliśmy na wernisaże, happeningi. Byliśmy w pracowniach Zbigniewa Makowskiego, Aleksandra Kobzdeja, Andrzeja Strumiłły, Aleksandry Jachtomy, Jurrego Zielińskiego. Z Jurrym się przyjaźniłem, co czasami było ekstremalnym doświadczeniem. Krajewskich [Juliusz i Helena Krajewscy] zdenerwowaliśmy, bo byliśmy pyskaci, bezkompromisowi, bezczelni i w ogóle anty. Nawymyślaliśmy im od koniunkturalistów.

W CBWA nagrywał jakieś programy telewizyjne redaktor Kuduk [Franciszek Kuduk], taki gierkoid. Robił bardzo poprawne reportaże o sztuce. Jak w filmach Stanisława Barei, że młodzież ma stanąć i wskazać palcami jakiś eksponat na wystawie albo grzecznie rozmawiać z twórcą o jego sztuce. Pamiętam taki program z Alfredem Lenicą, którego prawie przekonaliśmy, że nie jest surrealistą.

Jakieś ekscesy?

O tak. Raz w Bydgoszczy podczas turnieju wzywano milicję. Bawiliśmy się przednio. Jeden człowiek przywiózł kolekcję rysunków [Andrzeja] Mleczki i na ostatnim piętrze hotelu, w którym byliśmy zakwaterowani, zrobił nieformalny wernisaż. Widzowie (uczestnicy turnieju i opiekunowie) tak się rozbawili, że bardzo hałasowali, nawet spadali ze schodów. Kiedy skończyłem medycynę, dalej jeździłem na te turnieje. Kiedyś siedzieliśmy w hotelu Brda na długich nocnych Polaków rozmowach. Nad ranem Andrzej Budnik powiedział, że nie da rady pójść do pracy (do galerii BWA, gdzie pracował). Powiedziałem, że dam mu zwolnienie, a ponieważ nie mieliśmy papieru, odgarnął grzywkę i wystawiłem mu na jego bladym czole zwolnienie – z datą, pieczątką i podpisem. On to potem pokazał dyrektorowi [Kazimierzowi] Jułdze w BWA. Wszystko było jak happening!

Co poza performatywnością pociągało pana w sztuce, że tak dokładnie ją pan zgłębiał?

Proszę pani, sztuki są trzy: sztuki piękne, sztuka leczenia i sztuka zabijania, czyli sztuka wojny. Jak człowiek się sztukami zajmuje, to już na dobre. Wszystkie są bardzo atrakcyjne. Ta trzecia jest też dla wielu atrakcyjna. Mnie sztuka zabijania interesowała najmniej.

Miał pan legitymację Koła?

Oczywiście! Najpierw legitymację nr 1 miał najstarszy w KMS kolega Michałek. Potem były jakieś inne wzory legitymacji i Basia [Dąbrowska] za moje wielkie zasługi i wrodzoną inteligencję wypisała mi nową legitymację nr 1. I mam ją do dziś.

Pana związek z KMS i Zachętą jest nietypowo długi. Większość miłośniczek i miłośników, gdy szła na studia, zaczynała żyć swoim życiem. Przyjaźnili się z pojedynczymi osobami z działu oświatowego, ale nie uczestniczyli tak intensywnie w pracach Koła.

Miałem chwilę przerwy np. na pierwszym roku medycyny. Trzeba było wkuwać anatomię. Ale nie odchodziłem od sztuk pięknych. W klubie Medyk zostałem kierownikiem galerii. Organizowałem wystawy, także w szpitalu na Banacha. Była to akcja Sztuka dla chorych. Testowałem pacjentów na znak plastyczny. Szpital miałem podzielony na różne strefy stresu. Bo każda część szpitala generuje inny poziom stresu u pacjenta. Dobierałem dzieła sztuki w zależności od stresogęstości i stresogenności.

Współpracowałem z Maćkiem Kieryłem, człowiekiem, który pierwszy u nas stosował muzykoterapię. Lekarz jazzman, anestezjolog. Puszczał pacjentom usypianym do operacji utwory muzyczne. Miał bardzo dobre przygotowanie teoretyczne, był po szkołach muzycznych. Wiedział co może, a czego nie może puścić. Kiedyś pewien lekarz, który nie miał wiedzy o historii muzyki, zaczął zajmować się muzykoterapią i puścił pacjentowi usypianemu do operacji jazzową wersję Lili Marlene, a pacjent, były więzień obozu koncentracyjnego, w którym grali to ludziom idącym do gazu, wpadł w szok, operację wstrzymano, a pacjenta ledwo odratowali.

Marzyłem, żeby polski szpital mógł być galerią sztuki. W Amsterdamie widziałem szpital, gdzie było pięć tysięcy dzieł! Pisałem na ten temat artykuł. Zrobiłem ze trzy wystawy w kawiarni szpitala na Banacha, gdzie pracowałem, oraz powiesiłem dwa obrazy na sali operacyjnej w Międzylesiu.

Jakie to były obrazy?

Przygotowane przeze mnie na podstawie testów; wykonane były tak, żeby można je było sterylizować. Usypiany pacjent słuchał muzyki i widział te obrazy. Wie pani, że w szpitalu nie można powiesić reprodukcji np. Słoneczników van Gogha, mimo że są ciepłe i piękne? Są zbyt powszechne w przestrzeni publicznej i nie wiadomo, jakie mogą wyzwolić emocje, bo może pod takim obrazem umierała matka pacjenta.

Zacząłem to robić przed 1980 rokiem, a potem mi przeszło, bo jakiś decydent skwitował mój pomysł: „Rembrandt na ścianach, a karaluchy w szafkach”. Nie miałem poparcia. Teraz są pracownie arteterapii, powstają prace naukowe. Nikt nie pamięta, że ponad czterdzieści lat temu sztukę dla chorych wprowadzali doktorzy Kierył i Pszczołowski.

Sztuka przewija się przez całe pana życie, poznawał ją pan i sam eksperymentował.

O tak, bawiłem się też w sztukę recepty i kreowałem różne inne happeningi.

Na czym polegały?

To było w ramach protestów lekarskich w latach 90. W opiece zdrowotnej trudno przeprowadzić protest jednocześnie skuteczny i etyczny. Najskuteczniej byłoby zaprzestać leczenia, ale etyka nie pozwala. Po iluś białych marszach zaproponowałem happening: przestaliśmy wypisywać formularze druków L4, a prominentni działacze izb lekarskich zawieźli wory tych bloczków do Ministerstwa Zdrowia. Zaprosiliśmy wszystkie media i mieliśmy PR jak nigdy dotąd. Co do recept, to przepisy stanowiły, że recepta ma być wypisana wyraźnie pismem odręcznym bądź maszynowym, ale nie było powiedziane, czym i w jakich kolorach, więc robiłem serie recept kolorowych. Pisałem flamastrami w pięciu kolorach. Mój kolega dawał swoje recepty do kolorowania dziecku. Bawiliśmy się świetnie, robiąc te małe akcje artystyczne wokół bardzo poważnych spraw. Nie dawałem tych recept emerytkom w przychodni, ale radcy prawnej izb lekarskich – czemu nie? Przepisy miała w małym palcu i nie dawała się zbyć. Realizowała je głównie w aptece koło sejmu.

Obecnie nie jest określona górna granica wielkości recepty nierefundowanej. Mógłbym przygotować taką receptę w rozmiarze prześcieradła lub boiska piłkarskiego. Zgodnie z przepisami musiałaby być zrealizowana.

Konceptualizm, jak się patrzy!

Z konceptualistami też się zadawałem. Niestety, nie wszystkie pomysły artystyczne mogłem zrealizować jako lekarz. Odebrano by mi prawo wykonywania zawodu. Dziś jako emeryt mogę wszystko – byle się chciało chcieć.

 

Konrad Pszczołowski – doktor nauk medycznych, specjalista chorób wewnętrznych i medycyny rodzinnej. Współpracował z Zakładem Zdrowia Publicznego Akademii Medycznej w Warszawie, był członkiem Prezydium Okręgowej Rady Lekarskiej w Warszawie.


Materiały powstały w ramach projektu „Otwarta Zachęta. Digitalizacja i udostępnienie polskich zasobów sztuki współczesnej ze zbiorów Zachęty – Narodowej Galerii Sztuki oraz budowa narzędzi informatycznych, rozwój kompetencji kadr kultury, animacja i promocja służące wykorzystaniu i przetwarzaniu cyfrowych zasobów kultury w celach edukacyjnych, naukowych i twórczych” realizowanego w ramach Programu Operacyjnego Polska Cyfrowa na lata 2014-2020 Oś Priorytetowa nr 2 „E-administracja i otwarty rząd” Działanie nr 2.3 „Cyfrowa dostępność i użyteczność informacji sektora publicznego” Poddziałanie nr 2.3.2 „Cyfrowe udostępnienie zasobów kultury”, na podstawie umowy o dofinansowanie nr POPC.02.03.02-00-0025/19-00”.

Mediateka
970/1003
Zobacz także
  • Grafika obiektu: Annual report 2015foldery / teksty
    Annual report 2015
  • Grafika obiektu: Zrób to sam z Zachetąfoldery / teksty
    Zrób to sam z Zachetą
    Materiały edukacyjne do wystawy Historie ucha
  • Grafika obiektu: Czy artyście wszystko wolno? foldery / teksty
    Czy artyście wszystko wolno?
    Konspekt lekcji j. polskiego i WOK dla liceum
  • Grafika obiektu: Językowy obraz świata w sztuce współczesnej_1foldery / teksty
    Językowy obraz świata w sztuce współczesnej_1
    Konspekt lekcji j. polskiego dla liceum
  • Grafika obiektu: Językowy obraz świata w sztuce współczesnej_2 foldery / teksty
    Językowy obraz świata w sztuce współczesnej_2
    Konspekt lekcji j. polskiego dla liceum
  • Grafika obiektu: Co jest podstawową regułą światafoldery / teksty
    Co jest podstawową regułą świata
    Konspekt lekcji j. polskiego i WOK dla liceum
  • Grafika obiektu:  Kim jesteśmy my - my samifoldery / teksty
    Kim jesteśmy my - my sami
    Konspekt lekcji j. polskiego i WOK dla liceum
  • Grafika obiektu:  Popkultura w sztuce wysokiej_1foldery / teksty
    Popkultura w sztuce wysokiej_1
    Konspekt lekcji j. polskiego i WOK dla liceum
  • Grafika obiektu: Popkultura w sztuce wysokiej_2foldery / teksty
    Popkultura w sztuce wysokiej_2
    Konspekt lekcji j. polskiego i WOK dla liceum
  • Grafika obiektu: Sztuka interpretacjifoldery / teksty
    Sztuka interpretacji
    Konspekt lekcji j. polskiego i WOK dla liceum