Ta strona korzysta z plików cookies. Więcej o naszej polityce prywatności.

Na zielonym tle niedookreślone, drobne kształty przypominające endemiczne rośliny; w centrum kompozycji większy element przypominający głowę kaczki
John Lurie, "Próbuję myśleć. Proszę, bądź cicho", 2014, dzięki uprzejmości artysty

Nr 5

Próbuję myśleć. Proszę, bądź cicho

Z Johnem Lurie rozmawiają Stanisław Welbel i Karolina Sulich

13.06.2015

Tematem tego wydania są związki sztuki i muzyki. Zaczynamy od wywiadu z Johnem Lurie — znakomitym amerykańskim muzykiem, którego w 2015 poznaliśmy także jako malarza.

Dwanaście lat temu porzuciłeś muzykę na rzecz malowania. Czy myślisz, że te środki wyrazu są ze sobą związane? Czy twoje doświadczenie muzyczne — jazz i muzyka improwizowana — wpływają na język wizualny, którym posługujesz się w swojej praktyce malarskiej?

Jestem przekonany, że wiążą się ze sobą na wielu poziomach, ale nie jestem pewien, jak to wyjaśnić. Gdybym nie zajmował się wcześniej muzyką, dużo więcej czasu zajęłoby mi dotarcie do sedna tego, co robię w malarstwie. Do sposobu rozróżniania, co jest w pracy prawdziwe. Dzięki temu można też stać się odważniejszym. Nie bać się podjęcia pewnej gry i traktowania malarstwa z rodzajem kontrolowanego zaniedbania. Czasem pracuję z akwarelami w ten sposób, że używam dużo wody — wtedy rzeczy dzieją się przypadkowo. Przez to, że tak długo grałem muzykę improwizowaną, potrafię uchwycić coś, co pojawia się tylko na chwilę. Stałem się biegły w łapaniu rzeczy w locie.

Jakie jest twoje doświadczenie w obszarze sztuk wizualnych? Czy masz jakieś wykształcenie artystyczne?

Nie mam żadnego formalnego wykształcenia. Moja matka była artystką i wykładała sztukę na uniwersytecie. Myślę, że w momencie porzucenia zawodu nauczyciela była bliska przekonania, że nauczanie sztuki to pomyłka. Że w większości przypadków tłamsi ono kiełkującą kreatywność, która dopiero szuka ujścia. Chociaż jestem pewien, że wiele zależy od nauczyciela. W każdym razie matka od dzieciństwa utwierdzała mnie w nawyku malowania, który utrzymał się do tej pory. Można mieć nadzieję, że w nowych obrazach jest obecny ten sam duch, co w tych przyklejanych taśmą do lodówki pięćdziesiąt lat temu.

Jednak rysowałeś i szkicowałeś na długo przed momentem, kiedy postanowiłeś się skupić całkowicie na sztukach wizualnych, po zachorowaniu na boreliozę. Czy pamiętasz, jak to wszystko się zaczęło?

Tak jak większość ludzi zacząłem w wieku dwóch lat. Po prostu nigdy nie przestałem. Zachorowałem na zaawansowaną postać boreliozy w 2002 roku i przez lata byłem uwięziony w mieszkaniu. Więc znów zacząłem malować. Ale zajęło to kilka lat, chyba cztery lata, zanim malowanie stało się tym, czym wcześniej była dla mnie muzyka.

Jak opisałbyś swój styl? Czy wyróżniasz jakichś artystów, którzy wywarli szczególny wpływ na twoją pracę?

Nie wiem. Jestem dość nieufny wobec artysty, który potrafi opisać swoją pracę — to prawie tak, jakby był dobry w pisaniu ofert, a za to brakowałoby mu tego, co jest najważniejsze. Ostatnio oglądałem wiele prac malarzy średniowiecznych — nie dla techniki, która bywa okropna, ale ze względu na treść, często niesamowicie twórczą i dość zwariowaną. Potem pojawia się Bosch z techniką, której mało kto może dorównać. Studiowałem wielu różnych malarzy od czasu wczesnej młodości. Chyba najprostsze wyjaśnienie jest takie, że jeden obraz może zawdzięczać równie dużo Pollockowi, co Brueglowi.

Na wystawie pokazujemy tylko niedawne prace. Czy zachowujesz swoje starsze prace? Jaki jest twój stosunek do nich?

Wiele z moich starszych rzeczy uległo w ten czy inny sposób zniszczeniu. Miałem powódź w mieszkaniu, część prac była niewłaściwie przechowywana w moim starym biurze, a dawno temu brałem też udział w wystawie malujących muzyków w Niemczech, z której prace wróciły zniszczone — opakowane przy pomocy zwykłej taśmy zamiast konserwatorskiej. Dlatego nie zostało tego dużo. Ale szczerze mówiąc, chociaż te starsze prace coś w sobie mają, to jednak bledną w zestawieniu z późniejszymi obrazami.

Chciałbym zapytać też o twoje doświadczenie filmowe. Byłeś bardzo aktywny w kręgach kina niezależnego w latach osiemdziesiątych. Komponowałeś muzykę do filmów, ale także reżyserowałeś. Czy to punkt odniesienia dla twoich obrazów? Źródło inspiracji, historii lub anegdot?

Nie, zupełnie nie.

Przygotowałeś ścieżkę dźwiękową do wystawy. Czy możesz opowiedzieć o wyborze muzyki?

Mam nadzieję, że to zadziała. Myślę, że nie okaże się doskonałe, ale pomysł polega na stworzeniu świata, w którym widz ma zobaczyć obrazy.

Ze względu na tryb, w jakim przygotowujemy wystawę, nie będę mógł tego doglądać do końca i trochę martwię się o to, jak te dźwięki zabrzmią w muzealnych słuchawkach.

W każdym razie starałem się wybrać muzykę spójną z obrazami. Trochę falującą i niezbyt jazgotliwą ani rytmiczną.

Chciałbym, żeby była odbierana raczej jako coś podprogowego niż jako przedstawianie razem sztuki i muzyki.

Czy mógłbyś powiedzieć coś o tytułach prac? Są podszyte bardzo specyficznym poczuciem humoru.

Tytuły pojawiają się bardzo późno. Zwykle w momencie, gdy już prawie skończyłem pracę. Zawsze kiedy już na początku mam wymyślony tytuł, obraz wydaje się coś tracić i wychodzi trochę przekombinowany. Czasem jestem rozczarowany tym, że ludzie sprawiają wrażenie, jakby nie potrafili po prostu oglądać obrazów, bo mają tendencję do uczepiania się tytułów. Chociaż to i tak o wiele mniej rozczarowujące niż ludzie komentujący obrazy słowami: „O, pamiętam go z filmów”.

Skąd czerpiesz pomysły? Zauważyłem kilka powracających motywów…

W czasie wywiadów bardzo często spotykam się z tym pytaniem i zawsze wprawia mnie w zdumienie. „Skąd biorą się pomysły?” Nakładam trochę farby, patrzę na to, co mam przed sobą i z tego miejsca ruszam dalej.

Posługujesz się różnymi technikami malarskimi. Jak to wpływa na proces malowania i na same obrazy?

Och, to zupełnie różne rzeczy. Z akwarelą jest tak, że dużo dzieje się z farbą samo i ja za tym podążam. Powstają formy, których nie mógłbym sobie wcześniej wyobrazić, i w dalszej pracy staram się pozostać im wierny. Z drugiej strony, trudno jest w malowaniu akwarelą uniknąć błota. Jeśli chce się na coś nałożyć kolejną warstwę, może się to skończyć strasznym bałaganem.

Farby olejne pozwalają naprawiać błędy. Można osiągnąć efekt bliższy zamiarom, ale nie ma tych magicznych, przypadkowych zjawisk, jakie daje akwarela.

Twoje prace na papierze często mają w sobie japoński albo azjatycki rys. Czy ta tradycja w sztuce interesuje cię jakoś szczególnie? Może wskazuje to, że znaki w twoich obrazach odnoszą się do czegoś prawdziwego? Czy są jednak wymyślone?

Nie, nie interesuje mnie to jakoś szczególnie. Zgaduję, że masz na myśli niektóre akwarele, ale tu chodzi tak naprawdę o moją fascynację tym, jak woda rozpływa się po papierze. To daje ci coś, czego nie byłbyś w stanie sam wymyślić. Te znaki mogą coś znaczyć, ale nie wiem, co by to miało być.

Zastanawiałem się też nad postaciami, które malujesz.

Po prostu skądś się zjawiają.

Mam wrażenie, że bardzo mocno oddzielasz sztukę od swojej kariery filmowej i muzycznej. Powiedziałeś nawet, że jesteś rozczarowany, gdy ludzie łączą te sprawy. Dlaczego?

Człowieku, chodzi mi o coś zupełnie innego. Kiedy ktoś ogląda obraz i myśli: „O, to ten koleś z filmów” — wydaje mi się oczywiste, dlaczego to może przeszkadzać, ale chyba nie jest, sądząc po twoim pytaniu.

Myślę, że to straszne, kiedy ktoś patrzy na dzieło Van Gogha i jedyne, co mu przychodzi do głowy: „To ten facet, który obciął sobie ucho”. Ale oczywiście wiele ludzi tak właśnie myśli.

Uważam, że muzyka i malarstwo są ze sobą bardzo mocno związane, ale nie potrafię tego wyjaśnić.

Czym jest dla ciebie malarstwo? Niektóre twoje prace wydają się bardzo osobiste, inne ironiczne, a czasem polityczne… Jakie tematy i pytania cię interesują albo inspirują?

Czy naprawdę istnieją ludzie, którzy są w stanie odpowiedzieć na pytanie „czym jest dla ciebie malarstwo?”? Bo ja nie potrafię.

Przez większość czasu mieszkasz na małej karaibskiej wyspie, ale masz też pracownię w Nowym Jorku. Gdzie wolisz pracować? Jak życie blisko natury wpływa na twoje malarstwo?

Szczerze mówiąc, nie widzę żadnej różnicy. Ludziom trudno w to uwierzyć, ale kiedy wysyłamy do skanowania prace z kilku miesięcy, naprawdę nie sposób odróżnić obrazów namalowanych w Nowym Jorku od tych powstałych w innych miejscach.

Oczywiście, na Karaibach jest o wiele więcej rzeczy do zobaczenia i to się zauważa — jak jedna gałąź wygląda obok drugiej, ile kolorów pojawia się na jednym płatku kwiatu. Ale tak naprawdę nie zmienia to treści ani tematów obrazów. One pochodzą raczej z wnętrza.

Jako młody człowiek (według Wikipedii do Nowego Jorku przeniosłeś się w wieku 22 lat) grałeś na ulicach i w klubach, dzięki czemu związałeś się z ówczesną sceną podziemia muzycznego. Bywasz opisywany jako ambasador „New York Cool”. Jakie są twoje wrażenia i wspomnienia z tamtego okresu?

Jak odpowiedzieć na to pytanie bez napisania dość długiej książki?