Ta strona korzysta z plików cookies. Więcej o naszej polityce prywatności.

Jana Shostak, fot. Maciej Landsberg

Nr 33

Jestem realistką, która żąda niemożliwego

Z Janą Shostak rozmawia Natalia Fiedorczuk

Natalia Fiedorczuk: Jak się czujesz?

Jana Shostak: Można powiedzieć, że dobiłam do drugiego dna. Teraz nic, tylko się odbijać. Chyba muszę naprawdę odpocząć i mieć w końcu wakacje, wyjechać gdzieś.

Co wpłynęło na fakt, że tak się teraz czujesz?

Przede wszystkim sytuacja w Białorusi, a co za tym idzie niekończące się wyzwania związane z podziemiem pomocowym. To bardzo trudne.

Kiedy cię słucham, dochodzę do wniosku, że nie chciałabym rozmawiać tylko o twojej twórczości, nawiązywać do twoich udokumentowanych akcji i działań, ale bardziej dotknąć istoty tego, kim jesteś. Jak stoisz z memem tożsamościowym — Jana, artystka:

Nie wiem, czy teraz czuję się artystką. Ostatnio powiedziałam komuś, że jestem realistką, która żąda niemożliwego. W mojej głowie tkwi cały czas dość skostniały schemat artystki-wytwórczyni. Artystka robi ładne rzeczy, dba o estetykę. Ja tego nie robię. Zatem ta tożsamość nie do końca do mnie pasuje.

Od czasu, kiedy zaczęłam pracę nad filmem Miss Polonii, zaczęłam mieć problem ze słowem „artystka”. Przede wszystkim dlatego, że podczas konkursów też mieli problem z tym określeniem. Powiedzieli, że po prostu brzmi ono źle, nieadekwatnie w stosunku do tego, co naprawdę robię. Kiedy jesteś artystką lub artystą, wszystko, co robisz, zostaje sprowadzone do sztuki. To, że bywam postrzegana jako artystka i aktywistka działa na korzyść sprawy, którą się zajmujemy. Artyście więcej wolno, jest też oswojony z tym, że jest obserwowany. Działa to też w drugą stronę. Aktywizm uziemia przebrzmiałą mitologię twórcy bujającego w obłokach, odrealnionego i zajętego sobą. Aktywizm jest mierzeniem się z przyziemnymi problemami.

Mem znaleziony w Internecie / archiwum artystki

W psychologicznych teoriach związanych z procesem twórczym pojęcia „ twórca” i twórczość” są bardzo szerokie. Mamy do czynienia oczywiście z twórczością artystyczną, ale też naukową, polityczną czy społeczną, a ta ostatnia związana jest nierozerwalnie z aktywizmem. Mówi się nawet o fenomenie „antytwórczości”, dotyczącym wszelkiego rodzaju dyktatorów, terrorystów, osób, które potrafią tworzyć bądź modyfikować nowe i niestosowane do tej pory narzędzia opresji i przewagi politycznej.

Ostatnio nawiązywałam do tego, o czym mówisz, używając określenia „konceptualni artyści, którzy spowodowali aneksję Krymu”. Najprawdopodobniej ta sama grupa „artystów” doprowadziła do porwania samolotu, w którym znajdował się Raman Protasewicz, a także do stanu wyjątkowego na granicy polsko-białoruskiej, związanego z migracjami oraz ich politycznym kontekstem.

Używanie takiego myślenia — oczywiście mam świadomość, że użyłaś go ironicznie — niesie za sobą znamiona pewnej perwersji. Ale sam mem artysty-nadczłowieka, nawet kiedy aktywnie nie przyczynia się do cierpienia i śmierci niewinnych innych, wiąże się z cichym przyzwoleniem na to, że twórca może pozwolić sobie na więcej. Może nie krzywdzi — tak jak dyktatorzy i terroryści — bezpośrednich odbiorców swoich działań, ale na przykład bezkarnie może instrumentalnie traktować bliskich w życiu prywatnym. Faustowski archetyp artysty/magika, który sprzedaje własną duszę złu, aby zrozumieć i posiąść sens istnienia, ten romantyczny mit twórcy robi też dużą krzywdę nam jako artystkom. Wpływa na nasz odbiór samych siebie, podbarwiając w sferze nieświadomości dużo działań i decyzji czarnym tuszem ukrytej destrukcji.

Artysta — w odróżnieniu od bardziej „szanowanego” zawodu, np. reżysera filmowego jest sam w sobie układem zamkniętym. Reżyser zmuszony jest do współpracy i stereotypowo bardziej kieruje, niż nurza się we własnym ego. Oczywiście — i on może mieć naprawdę rozdmuchane „ja”. Rezultat twórczości reżysera jest przypisany bardziej do zbiorowości, zespołu, rezultat działań twórczych artysty wizualnego ciągle bywa przypisywany jednej osobie.

Jestem na to wyczulona. Bardzo zwracam uwagę na bycie w kolektywie, wspólnocie doświadczenia, również twórczego, ale w rezultacie zaczynam postrzegać samą siebie jako zlepek, pracę zbiorową. Szczególnie, że ostatnio tworzę razem z Jakubem Jasiukiewiczem, który często jest niewidoczny. Zaczynam rozumieć, dlaczego niektórzy artyści, np. muzycy wymyślają sobie pseudonimy sceniczne.

W moim przypadku twórczość nierozerwalnie łączy się z całą resztą życia. Jedno wypływa z drugiego, przenika się. Od bycia artystką nie ma wakacji. To jest ta moja „ciemna strona”. Dla ludzi zaczepiających mnie na ulicy, bo „widzieli mnie w telewizji”, internautów piszących do mnie na Facebooku, potrzebujących wsparcia represjonowanych „partyzanek” czy dla rodziny — zawsze jestem tą samą postacią. To wymaga większych niż normalne spójności i konsekwencji.

To eksploatuje.

Tak. W ramach nominacji do konkursu otrzymałam do dyspozycji budżet, który początkowo chciałam przeznaczyć na organizację balu. Jednak okazało się to w czasie pandemii technicznie i etycznie niemożliwe. Naszła mnie więc taka myśl, żeby po prostu pojechać… na wakacje. Niemal natychmiast pojawiły się myśli związane z tymi „połączonymi naczyniami tożsamości” — taki gest dobrze byłoby zrobić „po coś”, w jakiejś sprawie…

A może warto to zrobić w ramach naprawy eksploatacyjnej? Nie wszystko trzeba robić po coś.

Właśnie… można pojechać na lotnisko, spytać o najbliższy, niskobudżetowy lot, o jakieś last minute (oczywiście w ramach Unii Europejskiej, omijając Rosję i tak dalej), żeby po prostu — odpocząć. Ale nawet tutaj sumienie gryzie — przecież to nieekologiczne. Chęć zobaczenia słońca i oceanu jednak zwyciężyła, mogę pozwolić sobie na ten grzech.

Ta potrzeba jest zupełnie naturalna. Ja bym jej posłuchała. Zwłaszcza, że pola, na których działasz są szczególnie wyczerpujące.

Żyjemy w późnym kapitalizmie i nawet na „czystym polu” sztuki jest inaczej niż kilka lat temu. Kiedyś nominacja do udziału w określonej rezydencji artystycznej niemal automatycznie oznaczała, że na nią pojedziesz. Teraz wszystko się zmieniło. Za nominacją idą obowiązki — niekoniecznie związane z samym procesem twórczym, bardziej z administracją i zarządzaniem karierą. Trzeba złożyć w terminie wypełnioną aplikację, zadbać o jej jakość itd.

Zdaję sobie sprawę z mojej uprzywilejowanej pozycji: dostałam nominację do Spojrzeń, jestem w jakiś sposób dostrzeżona, jednak niekoniecznie przekłada się to na realne otwarcie bramek kolejnych możliwości i ułatwień. Mało też kto zdaje sobie sprawę, że moje bycie w mediach jest — w języku mojej twórczości — bardziej środkiem niż nagrodą.

Okładka magazynu „Wysokie Obcasy”, nr 36 (1050), 7.09.2019, fot. Rafał Maslow

To jest bardzo mądre, co powiedziałaś. Obecność w dyskursie publicznym nie powinna być — zwłaszcza dla artysty — wyróżnieniem. Przede wszystkim niesie za sobą odpowiedzialność. A w twoim przypadku jest też indywidualnym środkiem ekspresji.

Wybierając z kuratorką obrazki ilustrujące moją praktykę, zaproponowałam m.in. zrzuty ekranowe moich telewizyjnych wystąpień. Nie znalazłam jeszcze dobrego sposobu na dokumentowanie i opowiadanie w języku wystawienniczym o tym, co robię. Ludzie na ogół obecność w mediach postrzegają jako nagrodę. Mówią: „Ty i tak jesteś wszędzie, jesteś chodzącą sztuką, naprawdę potrzebujesz jakiegoś dodatkowego, instytucjonalnego wsparcia?”. Trudno przenieść w przestrzeń galeryjną to, co robię.

wywiad telewizyjny, zrzut ekranu / archiwum artystki

Do tego rezultaty twoich działań w przestrzeni publicznej — bo media są pewnego rodzaju przestrzenią publiczną — w wymiarze ilościowym docierają do większej liczby odbiorców, niż gdyby startowały z poziomu świata sztuki i dla świata sztuki.

Tak, jestem zapraszana do telewizji śniadaniowej, ale pytanie brzmi, czy osoby, od których coś zależy w  instytucjonalnym świecie sztuki będą umiały oglądać ten telewizyjny show jak sztukę? Do tego nie jest sztuka, która się będzie dobrze sprzedawać. Ale wierzę, że można tworzyć „komercyjne” obiekty, które dotkną spraw związanych z aktywizmem, a wpływy z takich sprzedaży mogą jednocześnie zasilać te społecznie zaangażowane działania i gesty. Chciałabym jednak, żeby tego rodzaju artefakty nie kojarzyły się z charytatywnością, a raczej z hasłem „pomaganie jest sexy!”.

Jak to rozumiesz?

W tym znaczeniu „sexy” oznacza coś estetycznego, ładnego, budzącego pozytywne skojarzenia i chęć dołączenia się. Artefakty związane z polem aktywistycznym nie są czymś, co chętnie powiesilibyśmy w domu. Zazwyczaj to obiekty budzące trudne i wzniosłe emocje — smutku, gniewu, sprzeciwu. Nie myślimy o nich w kategoriach estetycznych.

#dekolt dla białorusi, fot. Kamil Kotarba

Takim „sexy” projektem był stworzony przez ciebie, kolektyw Łaski, Kamila Kotarbę i wiele odważnych kobiet kalendarz Dekolt dla Białorusi. Co ciekawe, ale też w jakiś sposób smutne — spotkał się on z krytyką środowisk zarówno aktywistycznych, jak i artystycznych. Może właśnie dlatego, że aktywizm, zaangażowanie społeczne kojarzy się nam zupełnie aestetycznie. Tymczasem przecież nie od dziś mówi się o pewnego rodzaju pornografizacji cierpienia, o tym że obrazy skutków przemocy i terroru stworzyły odrębną kategorię estetyczną. Jak twierdziła Susan Sontag, przedziwna teatralizacja obrazów pokazujących cierpienie sprawia, że tak naprawdę się od niego emocjonalnie odcinamy. Silna, negatywna reakcja emocjonalna jest krótkotrwała i nie niesie za sobą realnej zmiany. Poza tym następuje habituacja silnych bodźców. Przyzwyczajamy się do nich i zaczynamy na nie obojętnieć.

Właśnie dlatego zderzenie twórczości i aktywizmu może być tak interesujące. Świat twórczy, zwłaszcza w swojej refleksyjności, szukaniu wielu znaczeń równocześnie wykracza poza pole, na którym znajduje się aktywizm. Aktywizm wymaga i poszukuje prostych odpowiedzi. Zakłada również szybkie reagowanie. W związku z tym pomija to, co w sztuce tak ważne —refleksję i czas na nią. Aktywizm, w odróżnieniu od sztuki, chociaż wysokoenergetyczny i wysokoreaktywny, co jest jego niewątpliwą zaletą, potrafi rządzić się patriarchalnymi, przestarzałymi strukturami. Wtedy zahacza niebezpiecznie o ten kapitalistyczny etos dobroczynności. Najbardziej rozpoznawalne organizacje i struktury dobroczynne stanowią dynamiczne i nieustannie zmieniające się sieci sojuszy i powiązań.

W moim „standupie aktywistycznym” dzielę aktywizm na cztery rodzaje. Pierwszym z nich jest aktywizm balowy — w którym kluczową rolę odgrywa doświadczenie wspólnotowe. Jak na balu czy imprezie. Chciałam zaznaczyć, że w żaden sposób tego nie oceniam, raczej doceniam, że możemy skorzystać z tych możliwości. Aktywista balowy idzie na protest ze znajomymi, umawia się tak, jak na każdą inną imprezę. Wzmacnia go ta momentalnie zawiązana wspólnota. Robi sobie selfie i reprodukuje je w mediach społecznościowych.

Kolejny aktywizm — aktywizm online, kreci — polega na nieustannym śledzeniu i dyskutowaniu z oponentami w internecie, udostępnianiu petycji i relacji prasowych. Oczywiście, po ten aktywizm sięgają osoby znacznie bardziej introwertyczne niż aktywiści balowi. Aktywizm kreci odpowiada naszym potrzebom związanym z poświęceniem i byciem na zapleczu działań, wspieraniem struktury bez odsłoniętej widoczności. W „kreciej norze” często chowają się kobiety-aktywistki, które nie są przyzwyczajone do obecności publicznej. Aktywizm kreci potrafi dawać osobistą satysfakcję i poczucie, że „coś” się robi, jednak z rzadka przynosi on wzmocnienie z zewnątrz. Chyba najłatwiej się w nim wypalić.

Z kolei aktywizm WTF (what the fuck) to najbliższa mi samej strategia. To działania intuicyjne, spontaniczne, w których mogę pozwolić sobie na myślenie jak artystka, stosowanie artystycznych środków. Niestety, ponieważ jest nader często improwizowany, to ma też chaotyczny charakter, nie opiera się na przemyślanej strategii i zaplanowanych działaniach.

„Miss Polonii”, reż. Jana Shostak, Jakub Jasukiewicz, kadr z filmu, fot. Jakub Jasiukiewicz

Twój aktywizm improwizowany to coś, co rzeczywiście jest bardzo bliskie sztuce, akcyjności. Nierozerwalnie związany jest z potrzebą zabawy. A sztuka rozłożona na części pierwsze jest też przede wszystkim zabawą — dekonstruowaniem i konstruowaniem na nowo otaczającego nas świata.

Tak, można powiedzieć, że w związku z nawarstwiającym się w naszej rzeczywistości absurdami została nam tylko zabawa! Żeby nie dać się zupełnie zwariować.

Kiedy przyjrzymy się protestom antyreżimowym w Białorusi, łatwo odkryć oś emocjonalnej dynamiki uczestników. To nieustanne balansowanie między lękiem o własne życie, bardzo pierwotnym, paraliżującym, a nieujarzmioną radością z tego, że wokół jest tyle podobnie myślących osób. Zabawa, w której uczestniczą protestujący, opiera się na tym samym co każda inna twórcza działalność — na zaskoczeniu, absurdzie. Na śmiechu. Te dwa skrajne niemal stany ducha: lęku i euforii, leżące u podstaw niemal każdej rewolucji, może równoważyć tylko aktywowanie w sobie zabawy.

Jedną z form takiej zabawy jest trollowanie mediów, używanie ich do społecznie zaangażowanych celów. Kojarzysz mi się z archetypem trickstera, trolla — w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Myślę, że swoją odwagę i bezkompromisowość szlifowałaś w każdym ze swoich działań. Na przykład Miss Polonii dało ci doświadczenie bycia obserwowaną”, swoistą odporność na zwątpienia i lęki osób, zwłaszcza kobiet, które pojawiają się publicznie i w mediach, a które ocenia się prawie zawsze głównie pod kątem wyglądu zewnętrznego.

Ostatnio zaproszono mnie do senatu w sprawach związanych z Białorusią. Ostatecznie okazało się, że nie zostanie mi udzielone prawo głosu. I tak, przyznaje się, wykorzystałam swoje wywiedzione z pola sztuki i moich działań umiejętności do tego, żeby mnie wysłuchano. Najpierw uciszył mnie wicemarszałek senatu, obiecując w zamian spotkanie. To, że wspomniałam o tym bezczelnie w mediach, przyniosło skutek w postaci infolinii dla zmuszonych do ucieczki osób. Obecnie pracuje na niej kilka białoruskich nowaczek. Uświadomiło mi to, że ci wszyscy oficjele obawiają się mojej bezczelności. To jest naprawdę krzepiące i daje mi siłę.

Ai Weiwei kiedyś powiedział, że jeśli sztuka jest o czymkolwiek, to jest ona o moralności, o naszej wierze w ludzkość. Bez tego sztuka nie istnieje”.

Mój wybór sztuki zaangażowanej ma swoje punkty zwrotne. Pamiętam dobrze jeden z nich. Jako młoda osoba oglądałam kiedyś w białoruskiej telewizji relację z rozdania nagrody w Cannes w konkursie na najlepsze, światowe kampanie reklamowe. Jest tam kategoria „reklama społeczna”. Reklama już oficjalnie i od lat korzysta z narzędzi wypracowanych przez sztukę — i vice versa. Nie widzę w tym nic zdrożnego. Dla mnie sztuka to coś, co wywołuje emocje i chęć zmiany.

To, co mówisz, jasno pokazuje, że raczej odwracasz się od konceptualizmu w stronę, nie wiem, emocjonalności?

Ta emocjonalność jest kluczem, który otwierać może przed światem sztuki inne pola odbioru niż tylko ci osławieni „odbiorcy sztuki”, konsumenci doświadczeń galeryjnych.

Dobrze obrazuje to historia o dwóch wersjach plakatu filmowego Wszystkie nasze strachy Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta. Ta zaproponowana przez twórców to typowy plakat mówiący: „Oto kino artystyczne, w dodatku — o artystach”. Na szarej drodze stoi młoda dziewczyna z rowerem, wszystko okraszone jest stonowaną typografią. Równie dobrze mógłby być to plakat wystawy, jest wysmakowany i estetyczny. Z kolei plakat, który zaproponował dystrybutor Kino Świat, kiedy film po sukcesie w Gdyni miał wejść do kin, przedstawia Dawida Ogrodnika, odtwórcę roli Daniela Rycharskiego, dźwigającego wielki krzyż. Na jego twarzy maluje się wysiłek, nad wszystkim króluje jaskrawa tęcza. Z początku byłam z lekka zażenowana, że to niemal hollywoodzki kicz i patos. Ale po chwili pomyślałam: No tak, ale może to sprawi, że na filmy o artystach wizualnych, w dodatku o żyjących zupełnie w poprzek oczekiwań, z wyrazistą tożsamością, będzie się po prostu chodziło jak na każdy inny komercyjny film! Tego właśnie sztuka może nauczyć się od aktywizmu — prostych, emocjonalnych komunikatów. Tak jak od świata filmu, który często posługuje się uproszczonym, syntetycznym językiem.

Kiedyś Sebastian Cichocki z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie powiedział o mnie, że używam sztuki jako wytrycha, żeby włamywać się do różnych przestrzeni: polskiego języka, religijnej pielgrzymki czy konkursu piękności. Bardzo trafnie mnie podsumował. Ja na rzecz każdej swojej kolejnej pracy mogę zmienić zawód, środowisko, język. Dla niektórych to nie do pomyślenia, dla mnie to niezwykle uprzywilejowana pozycja.

To jest właśnie to bycie tricksterem! Postacią magiczno-dziecięcą, która odważnie oświadcza, co jest nie tak, trolluje nas i pokazuje iluzje, z którymi mamy do czynienia na co dzień.

Ha, ha, dzięki! To rzeczywiście jest dla mnie ważne — sztuczki, iluzja, zabawa, trochę uwodzenie. Jednak ma to pewne konsekwencje…

…zapewne odczuwalne boleśnie dla tożsamości, na przykład tej prywatnej.

Można powiedzieć, że moje życie prywatne nie istnieje. Nie ma go. Jest przedmiotem nieustannej eksploatacji. Z moim partnerem, Jakubem Jasiukiewiczem, myślimy o scenach czy tekście do filmu nawet w łóżku. Aktywizm eksploatuje mnie również prywatnie.

Moje życie można podzielić na dwa okresy: przed i po rewolucji zeszłego roku. Podryfowałam wtedy ze świata sztuki w stronę aktywizmu i to okazało się bardzo trudne. O ile jako artystce stosunkowo łatwo było mi pamiętać o swoich potrzebach, granicach, również tych podstawowych, to szybko zorientowałam się, że w świecie aktywizmu niezwykle łatwo się zatracić. Zapomnieć o jedzeniu, potrzebach fizjologicznych, dbaniu o zdrowie. W pewnym momencie miałam poczucie winy, że chcę ze swojego wypełnionego podziemnym działaniem dnia wykroić dwie godziny na uporządkowanie portfolio, żeby wysłać aplikację na jakąś rezydencję. Poczucie winy, że chcę zająć się swoją sztuką, zamiast pomagać! Tak głęboko w to wchodzę.

Zakładniczka aktywizmu?

Nie do końca. W pewnym sensie też trochę zobojętniałam. Pojawia się moment przesytu, wypalenia. Jest też tak, że osoby, którym się pomaga — a jest na to zapewne jakieś psychologiczne wyjaśnienie — w pewnym momencie uzależniają się od tej pomocy i zaczynają jej żądać. Nie wszyscy, rzecz jasna. Ci, którym jest naprawdę potrzebna pomoc, najczęściej milczą. Na taką okazję w grupie „partyzanka” znajdują się ludzie weryfikujący te osoby. Często jest tak, że przestają widzieć w pomagającym człowieka, drugą osobę, albo parentyfikują ją. Wtedy rodzi się złość i potrzeba odcięcia, a to jest znak, że znacznie wcześniej trzeba było postawić granice. Na przykład przez kilka miesięcy byłam pośredniczką pracy, prowadzącą rozmowy między potencjalnym pracodawcą a nowakiem świeżo przybyłym do kraju z innej kultury. Znalazłam się między młotem a kowadłem — bo przecież ten pracodawca chce dobrze zainwestować, też jakoś pomóc, ale ma swoje ograniczenia. Z drugiej strony osobę z kultury nieprzeżartej tak kapitalizmem jak nasza charakteryzuje na przykład znacznie mniejsza elastyczność w kwestii tożsamości pracownika. W kraju przepracował dziesięć–dwadzieścia lat na określonym stanowisku, tutaj musi wskoczyć na inny poziom, często podejmując się zajęcia, którego dopiero musi się nauczyć. Ze strachu się wycofuje, ostatecznie przybiera bierną postawę, oczekując, że pomagający rozwiąże wszystkie jego kłopoty. Razem z „partyzankami”, podziemną obywatelską inicjatywą (którą reprezentuje naziemnie), pomagamy tylko w niematerialny sposób, żeby mimo wszystko dawać wędkę, a nie rybę. Jest to duże wyzwanie — zmierzyć się z wielością różnic. I tak, moja emocjonalność zubożała przez ten ostatni rok. Tęsknię za nią trochę.

A ja życzę ci, żebyś jak najprędzej odnalazła do niej drogę.

„Partyzanka”, projekt graficzny Jakub de Barbaro