Nr 33
Archiwum Protestów Publicznych (A-P-P): Protest jest wizualny
Z Michałem Adamskim, Karoliną Gembarą, Agatą Kubis, Michaliną Kuczyńską i Rafałem Milachem rozmawia Dorota Borodaj
Dorota Borodaj: Nie od razu wiedzieliście, w jakim kierunku rozwinie się Archiwum. Dziś jest to strona z tysiącami zdjęć i zbiorem tekstów, to „Gazeta Strajkowa”, ale i przestrzeń do dyskusji o tym, w jaki sposób obraz może wzmacniać działanie. Podbijać i puszczać w obieg to, z czym ludzie wychodzą na ulicę. Jak było na początku? Wyszliście na ulicę jako fotografki i fotografowie czy raczej jako aktywiści?
Michalina Kuczyńska: Dość szybko zrozumiałam, że moja obecność z aparatem na protestach to również forma uczestnictwa. Nie nazywam siebie aktywistką, ale czuję, że zdjęcia, które robimy w A-P-P, do aktywizmu mnie przybliżają. Ktoś powiedział, że stanowią materializację działań aktywistów i aktywistek i ja się z tym mocno identyfikuję. Od samego początku aparat fotograficzny był dla mnie łącznikiem z tym, co działo się na ulicy.
Rafał Milach: Na protesty zaprowadził mnie przymus obywatelski, nie fotograficzny. Sięgnięcie po aparat było czymś naturalnym, ale nie zdarzyło się od razu.
Agata Kubis: Dla mnie ulica jest naturalnym środowiskiem, fotografuję ją od dziesięciu lat, to była moja szkoła.
Michał Adamski: Od samego początku dokumentowałem protesty w Poznaniu, zdjęcia wrzucałem do sieci i tak trafił na nie Rafał, który zaprosił mnie do A-P-P. Jednak cały czas utożsamiam się bardziej z fotografią niż z aktywizmem. Czuję potrzebę rejestrowania tego, co dzieje się w moim mieście, ale często również identyfikuję się z postulatami i protestami. A-P-P mieści wszystkie nasze fotograficzne tożsamości.
Jest ich co najmniej kilka. Są wśród was fotoreporterki i fotoreporterzy pracujący dla agencji prasowych, są osoby do tej pory skupiające się na długoterminowych, autorskich projektach, macie różny dorobek i zaplecze zawodowe. Czy A-P-P zmienia wasz sposób pracy, wpływa na to, jak fotografujecie?
AK: Kolektyw dał mi swobodę w opowiadaniu o tym, co dzieje się na manifestacjach. Kiedy wykonuję materiał na zlecenie, muszę myśleć strategicznie: robić szerokie kadry, żeby pokazać kontekst sytuacji, opowiedzieć ją bardziej linearnie. Kiedy fotografuję dla A-P-P, mogę kombinować, mam więcej luzu i wolności.
MA: Jestem dokumentalistą, w swojej fotografii skupiam się bardziej na projektach długoterminowych. To determinuje zupełnie inne myślenie niż to na protestach. W autorskich projektach skupiam się na budowaniu narracji. Z drugiej strony — warsztat pracy rozwijałem w fotografii ulicznej, ale robiłem to bardziej na własny użytek.
RM: Przez ostatnie lata stopniowo odchodziłem od fotografii reportażowej, by działać głównie w polu sztuki. Pracowałem projektowo — najpierw musiałem coś przemyśleć, przeczytać, potem dopiero chwytałem za aparat, całość domykałem książką i wystawą. Podczas protestów zacząłem pracować zupełnie inaczej. Szybciej, ale również bez presji z zewnątrz. Jeśli jakąś czułem, to sam ją sobie narzuciłem. Zacząłem też fotografować ludzi, czego nie robiłem od lat. Dla mnie A-P-P oznaczał powrót do korzeni, i jest to jeżeli nie najważniejsza, to zdecydowanie najbardziej pożyteczna rzecz, jaką zrobiłem w swoim życiu zawodowym.
MA: Mamy w A-P-P różnorodne doświadczenia jako fotografiki i fotografowie. Ciekawe, że potrafimy się w tej różnorodności spotkać i połączyć. Łączymy potencjał fotograficzny, aktywistyczny, artystyczny, fotoreporterski i wysyłamy w świat mocny, spójny przekaz. Utożsamiam się z nim.
Karolina, ty jesteś fotografką, ale w Archiwum wzięłaś na siebie inną rolę.
Karolina Gembara: Nie pracowałam nigdy jako fotoreporterka, poświęcałam się projektom, które w bardziej metaforyczny sposób mówią o rzeczach dla mnie ważnych ze społecznego czy politycznego punktu widzenia. Używałam fotografii również jako pretekstu do spotkania i wspólnego działania. W A-P-P piszę, redaguję, sprawdzam, jak nasze postulaty wybrzmiewają na różnych polach: społecznym, badawczym, artystycznym, politycznym. Zbiegło się to z moją pracą nad doktoratem, który poświęcam sprawczości fotografii w kontekście protestów w Polsce. Badam zjawisko, które pojawiło się po 2015 roku, i które wciąż nie doczekało się kompleksowych opracowań. Zresztą nie tylko ono. Fotografia wciąż traktowana jest po macoszemu, gorzej niż inne sztuki wizualne.
W czym to się przejawia?
KG: W pewnej luce, braku chęci nazywania nowych zjawisk w fotografii. Widzimy to szczególnie w Sputnik Photos, którego jestem członkinią. Bardzo rzadko można spotkać ciekawe, krytyczne teksty dotyczące projektów fotograficznych. Czujemy, że często musimy namawiać siebie i naszą publiczność do podjęcia dyskusji, sami tworzyć na nią przestrzeń, a nie czekać, aż zrobią to dziennikarze czy krytycy. To właśnie dzieje się teraz, gdy zastanawiamy się nad tym, gdzie zdjęcia zasilające A-P-P umieszczane są w kontekście np. sztuki krytycznej czy aktywizmu. Postanowiliśmy, że sami będziemy spisywać myśli towarzyszące nam podczas pracy. Temu służą między innymi teksty umieszczane na stronie Archiwum.
A jak funkcjonujecie na tle środowiska fotograficznego?
AK: Mam wrażenie, że jesteśmy jak kij włożony w mrowisko. Zdarzało mi się usłyszeć, że powinnam oddać legitymację prasową, ponieważ to, co robimy, niewiele ma wspólnego z fotoreportażem. Powód? Bo nie jest „obiektywne”. Tylko co to znaczy? Jak mam być obiektywna, chociażby jako kobieta i jako lesbijka — a więc osoba, której bezpośrednio dotyczy gros postulatów na protestach? Od początku mówimy wprost: wychodzimy na ulicę również dlatego, że identyfikujemy się z jej postulatami. I dlatego w tę stronę kierujemy nasze obiektywy. Nie będę udawać, że temat, który fotografuję, nie dotyczy mnie osobiście.
RM: Archiwum jest po to, by z niego czerpać i używać. Ono nie obiektywizuje rzeczywistości, ale buduje konkretny przekaz. Dlatego np. nie tworzymy platformy dla protestów, z którymi się nie utożsamiamy.
AK: A-P-P daje mi przestrzeń, bym mogła wrócić do źródeł fotografowania. Widzę, jak nasze fotografie zasilają demonstracje. Ich forma — czasem plakatowa, czasem komiksowa — ma ogromny potencjał, by czynić przekaz protestów jeszcze czytelniejszym. W tym tkwi sens A-P-P — fotografie nie tyle opisują czy dokumentują demonstracje, co je wzmacniają i zasilają.
Performatywny potencjał fotografii to temat zarówno szeroko omówiony, jak i nierozstrzygnięty.
RM: Nie unikam go — zanim powstało Archiwum, miałem coraz głębsze przekonanie, że fotografia jest niedoskonałym i mało sprawczym medium. Pomimo społecznego i politycznego wymiaru moich wcześniejszych projektów miałem wrażenie, że poruszam się w dość wąskiej niszy, która nie buduje poczucia zmiany. A-P-P wywróciło to do góry nogami. Wszystko, co razem robimy, nastawione jest na zmianę — na rejestrowanie energii ulicy, tworzenie repozytorium, stymulowanie tego, by zdjęcia wzmacniały przekaz aktywistów i aktywistek, by były używane, performowane, traktowane jak narzędzie tej zmiany.
KG: Dzięki „Gazecie Strajkowej” ludzie na protestach mogą używać naszych zdjęć jak banerów, oddajemy je im w sensie dosłownym. Ale pojawiamy się też w różnych opiniotwórczych publikacjach, na festiwalach fotografii, w galeriach sztuki. Dzieje się tak m.in. dlatego, że sami łączymy te różne światy. A poszerzanie zasięgu jest bardzo potrzebne sprawom, o które walczymy, przychodząc na protesty.
AK: Miałam moment, że nie czułam tej sprawczości w fotografii prasowej, reportażowej. Odzyskałam ją właśnie dzięki Archiwum.
Są zdjęcia, które stały się już symbolami protestów.
RM: Z ciekawością patrzę, jak są używane. I jak niosą zmianę — tak się stało np. z moim zdjęciem Bianki Nwolisy niosącej transparent z napisem „Stop calling me Murzyn”. To zdjęcie działa, bo jest przede wszystkim o słowach, które postulują w bardzo konkretnej sprawie, chociaż w warstwie wizualnej nie uważam tej fotografii za wybitną. Ma jednak siłę sprawczą — sięga się po nie w dyskusji o języku nienawiści i pogardy, tak jak to zrobił Kolektyw Afropolek #dontcallmemurzyn. To jedno ze zdjęć, które przywróciły mi wiarę w sprawczość obrazu. Historie, które opowiadałem wcześniej, miały dość ograniczony zasięg. Teraz nasze zdjęcia mają za zadanie wchodzić w koalicję z różnymi podmiotami, prowokować zarówno dyskusję, jak i działanie. I to się dzieje — w skali polskiej i zagranicznej.
AK: Czasem idę ulicą i w oknach widzę strony z naszej gazety, znam miejsca, w których całe ściany są nimi wytapetowane. Ludzie używają jej na protestach, w jednej ze szkół powstała gazetka z jej fragmentami. Równie ważny jak same fotografie jest dla nas ich drugi obieg.
W jaki jeszcze sposób ta sprawczość się manifestuje?
MK: Bywa, że nasza obecność daje poczucie sprawczości ludziom, którzy protestują w mniejszych miejscowościach. Warszawa to jednak co innego niż mniejsze miasteczka — na protesty przychodzą tłumy, również fotografów. A w małej miejscowości, gdzie protestuje może kilkadziesiąt osób, nasze zdjęcia dają ludziom poczucie, że ich obecność też się liczy. Tak było niedawno podczas bardzo kameralnego protestu pod Strażą Graniczną w Rudzie Śląskiej. Przyszło kilkoro dorosłych i dzieci, ale dzięki temu, że pojawiły się lokalne media i ktoś z aparatem fotograficznym, ich przekaz mógł sięgnąć znacznie poza obszar, na którym odbywał się protest. To też bardzo ważna rola A-P-P.
KG: Protest jest zjawiskiem bardzo wizualnym, mamy wrażenie, że dobrze rozumieją to nie tylko fotografowie, ale i sami protestujący. Protest musi być widoczny, przez te kilka lat nauczyliśmy się, jak działać wizualnie, żeby wzmacniać jego postulaty.
Opowiedzcie trochę o tych peryferiach. W mediach przebijały się głównie obrazy z protestów wielkomiejskich. W Warszawie wizualną reprezentację manifestacji zdominowały zdjęcia pokazujące brutalność policji. W Archiwum ich kontekst uzupełniają zdjęcia z innych demonstracji.
MA: Dużo fotografuję w mniejszych miejscowościach wokół Poznania i w Wielkopolsce. W pewnym momencie to, co tam się działo podczas Strajku Kobiet, było dla mnie ciekawsze niż protesty w dużych miastach. W moim rodzinnym Luboniu wyszło na ulice blisko tysiąc osób, to był niespotykany zryw. Obecność fotografów w tych mniejszych ośrodkach i dodawanie zdjęć do Archiwum pokazało, jak ważne i potrzebne jest wzmacnianie tych lokalnych głosów. Wyjście na ulice w takim miejscu nierzadko wymaga od ludzi większej determinacji i odwagi, w małej społeczności nie jest wcale łatwo demonstrować swoje poglądy. Moja obecność dawała im poczucie, że ich głos pójdzie w świat, że ta odwaga nie zniknie. W Warszawie policjanci używali gazu, siły i przemocy, a na „moich” protestach organizatorzy niejednokrotnie dziękowali policji za pomoc w utrzymaniu porządku i bezpieczeństwa podczas manifestacji. To też jest element tej szerszej narracji, nie chcielibyśmy, by został przytłumiony.
MK: W Gliwicach również było bardziej kameralnie, bez takich historii z policją, ale też energetycznie. Zdarzało się, że ludzie byli rozczarowani, że jest ich tak mało. Ale z naszego punktu widzenia każda obecność była i jest ważna. Te protesty miały po prostu różną dynamikę, a zmiana zachodzi również dzięki tym mniejszym inicjatywom. Zrozumiałam, że nawet drobne gesty mają znaczenie, więc je dokumentowałam.
RM: Działając w sposób niezależny, możemy pozwolić sobie, by odejść nieco od centrum wydarzeń i przyglądać się jego peryferiom. Tam się często dzieją najciekawsze rzeczy.
Coraz częściej mówi się dziś o wypaleniu aktywistycznym — ciężar animowania zmiany, ale też przyjmowania na siebie agresji czy niechęci osób z drugiej strony barykady nie pozostawia osób aktywistycznych bez uszczerbku. Czy ten temat dotyczy także was?
AK: Miałam taki moment. Przychodziłam na demonstrację i chciałam z niej uciekać po godzinie. Ciągle trzeba było być w gotowości, bo zaraz coś mogło się wydarzyć. Potem to uczucie minęło, ale teraz powróciło, gdy byłam niedawno na granicy polsko-białoruskiej, gdzie tydzień to jak rok na ulicy. Pojechałam tam jako aktywistka. Mam przy sobie aparat, ale poza paroma wyjątkami nie używam go w celach zawodowych, raczej dokumentuję sytuacje i historie na potrzeby organizacji pomocowych. I sama pomagam. Boję się czasem, czy to doświadczenie i kolejne intensywne protesty nie sprawią, że będę chciała na jakiś czas zupełnie odłożyć aparat.
MA: Wypalenie w moim przypadku to może za mocne słowo, ale na pewno czułem znużenie. Fotografuję protesty od 2015 roku i stało się tak, że straciłem zapał, przestałem dostrzegać ważne momenty, chyba przez chwilę nie umiałem ich fotografować. Zaproszenie do A-P-P zmotywowało mnie, żeby wrócić do dokumentacji protestów. Tu ruch był odwrotny — ulica dała mi energię, działanie w kolektywie — świeżość spojrzenia.
MK: Dobrze działam pod wpływem stresu, wytrzymuję osiem godzin na nogach, z aparatem w ręce. Ale po czymś takim adrenalina nie puszcza. Zdarzało się, że wracałam wieczorem do domu i nie mogłam zmrużyć oka przez następne kilka godzin. W takich chwilach bardzo pomaga kolektyw. Piszemy do siebie, rozmawiamy i widzimy, że inni też tak mają. Dzielenie się również tym, co trudne, bardzo dużo nam daje.
KG: Dopóki masz do wykonania zadanie, możesz nie odczuwać niepokoju czy zmęczenia. Po jakimś czasie jednak do dyskusji, które toczymy między sobą, dochodzą głosy lekkiego rozczarowania — na przykład tym, że na dany protest nie przyszły tłumy, albo tym, że nawet tłumny udział nie pozwolił wywalczyć zmian. Mimo tych głosów w naszych głowach rozumiemy chyba wszyscy, że nie możemy przestać, bo może te protesty owocują czymś, czego jeszcze nie dostrzegamy. Widać na pewno, że ostatnie lata przyniosły skok zaangażowania społecznego. Buduje się nowa wspólnota, co jest bardzo ważne, nawet jeśli jej fundamentem jest złość i poczucie wyczerpania.
Wspomnieliście o sile, jaką daje działanie w kolektywie. W jaki sposób ta wspólna tożsamość, o której mówiliśmy na początku, pomaga wam w pracy?
AK: Kiedy trwały najgorętsze protesty, cały czas sprawdzaliśmy, czy z każdym i każdą z nas wszystko dobrze, gdzie kto jest, czy ma z czymś kłopot. To dawało poczucie bezpieczeństwa. Mogliśmy też pozwolić sobie na chwilę oddechu, przynajmniej tu w Warszawie, gdzie jest nas stosunkowo dużo. Ulica wysysa energię. Dobrze jest powiedzieć sobie czasami: ok, nie muszę wszędzie być. I dać tę samą możliwość innym członkom kolektywu, gdy potrzebują zrobić sobie przerwę.
A konkurencyjność?
AK: Zupełnie jej między nami nie ma. To naprawdę niezwykłe, posługujemy się przecież tym samym narzędziem. Jest za to duża uważność. Myślę, że dzieje się tak dlatego, że łączą nas wartości, które są też tematem fotografowanych protestów. Wciąż zaskakuje mnie, jak dobrze się ze sobą czujemy i dogadujemy, choć jest nas kilkanaście osób i w większości nie znaliśmy się przed powołaniem archiwum.
RM: Czuję wielką odpowiedzialność za to, co powołaliśmy do życia. Spoczywa na nas pewien obowiązek. Aktywiści i aktywistki robią swoją robotę na ulicy, a my to przedłużamy, dajemy platformę i narzędzia do tego, by ich postulaty wybrzmiały, żyły i oddziaływały także poza ulicą. Ta odpowiedzialność łączy się na pewno z jakimś obciążeniem. Ale z drugiej strony — jesteśmy w tym razem. Tworzymy środowisko i to jest wielki sukces tego projektu. Konkurencyjność została przykryta przez troskę.
KG: Ta troska wybrzmiewa też w naszych opowieściach, którymi dzielimy się po protestach. Rozmawiamy o tym, jak je widzimy, pilnujemy wzajemnie, by nie stracić nadziei albo zapału do pracy.
Dorota Borodaj — dziennikarka, reporterka, absolwentka kulturoznawstwa, Polskiej Szkoły Reportażu i Szkoły Ekopoetyki. Członkini Towarzystwa Krajoznawczego Krajobraz. Laureatka Grand Prix na Festiwalu Wrażliwym (2020). Publikowała m.in. w „Pismo. Magazyn Opinii”, Magazynie „Kontakt. ”, „Dużym Formacie”, „Wysokich Obcasach” i OKO.press.