Ta strona korzysta z plików cookies. Więcej o naszej polityce prywatności.

zdjęcie: wypłowiały mural na ścianie budynku. Namalowana biała sowa, oraz kolorowe geometryczne kształty. Poniżej napis:
Andrzej Tobis, "Dodawanie", z cyklu "A-Z (Gabloty edukacyjne)", 2009, kolekcja Zachęty

Nr 27

Strategia węża

Z Andrzejem Tobisem rozmawia Sara Herczyńska

13.04.2021

Sara Herczyńska: W ramach cyklu AZ (Gabloty edukacyjne) robi pan fotografie do haseł z niemiecko-polskiego słownika ilustrowanego wydanego w 1954 roku w Lipsku. Czy zilustrował pan termin „dydaktyka”?

Andrzej Tobis: Hasła „dydaktyka” nie ma w tym słowniku. Jest chyba zbyt wyrafinowane. „Przedszkole”, „szkoła”, „uniwersytet” – takie proste i konkretne hasła można w nim znaleźć. Nie ma ani „dydaktyki”, ani „edukacji”, ani „nauczania”; to pojęcia zbyt abstrakcyjne. Z racji charakteru tego projektu (i z racji moich skomplikowanych relacji z edukacją) sama dydaktyka przewija się w projekcie, chociaż nie jest jego głównym tematem. Jestem bardzo wyczulony na tego typu hasła i bardzo się ucieszyłem, że odnalazłem na przykład ilustrację do hasła „szkoła”. Edukacja jest dla mnie interesującą sferą życia publicznego. Charakterystyczna dla niej skłonność do narzucania obrazu rzeczywistości pojawia się też w instytucjach religijnych. Czasem obiekty sportowe mają też tę dydaktyczną aurę, komunikują, jak żyć w sposób zdrowy, właściwy. No i pomniki – bardzo silnie emanują wolą edukowania społeczeństwa. Pomniki to dla mnie bardzo wdzięczne obiekty, bo są łatwe do zhakowania. Same w sobie mają intencję niesienia treści i łatwo można tę treść podmienić. Ciekawym przypadkiem są pomniki wyrażające idee przeterminowane. One wręcz czekają, domagają się włożenia w ich formę nowej treści.

Wspomniał pan o swojej skomplikowanej relacji z edukacją. Na czym ona polega?

Sam jestem dydaktykiem, znam więc zjawisko z obu stron. Kwestia edukacji artystycznej jest sama w sobie bardzo złożona: na ile możliwe jest nauczanie sztuki, jeśli nie sprowadzamy jej tylko do poziomu rzemiosła? Mam ograniczone zaufanie do skuteczności edukacji artystycznej jako narzędzia, dzięki któremu każdego można nauczyć sztuki. Jeśli młody człowiek chce zostać artystą, to możliwe jest wspólne przejście jakiegoś odcinka w jego drodze. Możliwa jest pomoc na tym etapie. Ale nie da się nauczyć bycia artystą.

W cyklu AZ (Gabloty edukacyjne) sięga pan po narzędzia kojarzące się z dydaktyką.

Pseudodydaktyczna formuła tego projektu była dla mnie sposobem ucieczki od kreacyjnego wymiaru mojej wypowiedzi, od tak zwanej „artystyczności”. Chciałem uniknąć sytuacji, w której przy pierwszym zetknięciu z projektem odbiorca rozpoznaje, że ma do czynienia ze sztuką w stereotypowym sensie tego słowa. Jeśli cykl AZ staje się wirusem wnikającym w jakiś system, to też świetnie. To się czasem udaje i powoduje zabawne nieporozumienia. Znajomej historyczce sztuki z Krakowa odmówiono w bibliotece uniwersyteckiej wypożyczenia książki o AZ, bo „słowników nie wypożyczamy”. Projekt ten jest chyba końcowym etapem mojego odejścia od kreacji. Jednak teraz, z perspektywy czasu, ważniejsze wydaje mi się, że związany jest on ze sposobem, w jaki poznawałem rzeczywistość na bardzo wczesnym etapie. Mówię o tym ostrożnie, bo wspominając dzieciństwo łatwo wpaść w sentymentalizm. Na wczesnym etapie rozwoju nie została mi przekazana żadna sformatowana wizja świata, żaden światopogląd – ani polityczny, ani religijny. W konfrontacji ze światem byłem pozostawiony sam sobie. Jednak zawsze miałem dostęp do biblioteki. W swej dziecięcej naiwności byłem przekonany, że w tekście pisanym zawarte są odpowiedzi na wszystkie pytania. Zanim nauczyłem się czytać, żyłem w poczuciu braku dostępu do tej wiedzy. Jedyną pomocą były dla mnie obrazy uzupełniające tekst w wertowanych publikacjach – rysunki, reprodukcje, fotografie. Miałem obsesję na puncie obrazów. Wiedziałem, że są związane z tekstem, że w nich zakodowana jest wiedza, której byłem spragniony. Wczesne poznawanie rzeczywistości polegało więc w moim przypadku na próbie połączenia obrazu ze słowem. To rozwijało wyobraźnię. Wykształciły się też chyba w moim umyśle powikłane ścieżki rozkodowywania obrazów, skutkujące czasem błędnymi czy alternatywnymi sposobami interpretacji. Trudne jest dotarcie do tych wczesnych kolein w umyśle, bo na ogół są one dla nas tak naturalne, że stają się niewidoczne, przezroczyste. Powrót do tego wczesnego mechanizmu w ramach AZ był dla mnie odświeżający. Dzięki temu jako dorosły już człowiek miałem możliwość ponownego zdefiniowania doświadczanej rzeczywistości, a tym samym zobaczenia świata na nowo.

Lubił pan szkołę?

Było to dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie życiowe. Zwyczajowe szkolne traumy miały łagodny przebieg. Ale miałem problem z edukacją jako systemem. W podstawówce przejawiałem pewne zdolności matematyczne. Lubiłem matematykę, a szczególnie geometrię jako dobre ćwiczenie dla wyobraźni. Jednak nie mogłem rozwijać tych zdolnościbo nie byłem w stanie nauczyć się jakichkolwiek reguł. Nawet tabliczki mnożenia. Zawsze mnie irytowały (i nadal irytują) wszelkiego rodzaju zasady, które należy opanować i stosować w sposób z góry określony. Być może projekt AZ jest między innymi próbą skompromitowania takiej uporządkowanej wizji świata. System, który w nim przedstawiam, ma swoje sztywne konceptualne ramy, ale to, co się w tych ramach dzieje, trochę nie trzyma się kupy, rozłazi się. Czasem pojawia się jakaś prawidłowość, ale może być ona rozbita przez kolejną pracę, kolejny wariacki przykład relacji obrazu do słowa. Nie jest to oczywiście założone z góry, bo żadne z tych haseł nie jest wymyślone przed samym faktem odnalezienia obiektu kwalifikującego się do sfotografowania. Nie jest to więc jakaś krucjata przeciwko systemowemu opisywaniu rzeczywistości. To po prostu samo tak wychodzi. Słownik opracowany przez niemieckich redaktorów jest bardzo wdzięcznym obiektem dla takich praktyk.

AZmożna zobaczyć dwa poziomy tego rozłażenia się systemu. Z jednej strony hasła ze słownika są dziwne, koślawe, częstoźle przetłumaczone. Z drugiej – fotografowane przez pana obiekty i przestrzenie wydają się nie przystawać do żadnych racjonalnych reguł.

Tak jak wspominałem, w ramach mojego sposobu poznawania świata wykształciły się w moim umyśle meandry, którymi przemieszczają się myśli. Boczne ścieżki stały się dla mnie ulubionymi rewirami. Wybieram takie miejsca, gdzie reguły definiowania rzeczywistościsą trochę rozluźnione. Pewne obszary mają w sobie różne napięcia jeśli chodzi o ścisłość definiowania, o stosunek rzeczywistości do słowa. To są pobocza – zarówno w sensie dosłownym, jak i przenośnym. Ale oczywiście ciekawe obiekty i sytuacje można znaleźć wszędzie. Nawet w najtrudniejszym terenie, czyli w historycznych centrach miast, gdzie panuje porządek i wszystko ma swoje miejsce, można coś znaleźć, tylko jest to trudniejsze. Może jest to kwestia moich preferencji, a może zwyczajnej efektywności pracy. Wolę pojechać w miejsce, gdzie w ciągu kilku dni z dużym prawdopodobieństwem natknę się na 10 haseł, niż do upadłego szukać czegoś ciekawego na krakowskiej starówce.

Jak znajduje pan te przedmioty lub przestrzenie do sfotografowania?

Moja metoda pracy ewoluowała. Pierwsze lata pracy nad AZ polegały po prostu na byciu w świecie z narzędziem rejestrującym, czyli z aparatem fotograficznym. Do projektu wchodziło to, co naturalnie przyniosło mi funkcjonowanie w świecie. Wtedy moja percepcja nastawiona na pracę nad projektem musiała być włączona prawie całodobowo. To siłą rzeczy nie mogło trwać zbyt długo, to były dwa-trzy lata. Ale w pewnym momencie ta metoda się wypaliła i nastąpił jałowy bieg pracy nad AZ. Wtedy wróciłem do malowania. Ten jałowy bieg łączył się też z tym, że długi kontakt z polską rzeczywistością bez stosowania ochronnego filtra mocno mnie wyczerpał. Polska rzeczywistość, a może każda rzeczywistość doświadczana bez filtra, potrafi być dosyć męcząca. Poczułem mocną potrzebę odizolowania się. Dystans do rzeczywistości jest dla mnie stanem naturalnym, więc po prostu do niego powróciłem. Po pewnym czasie pojawiła się jednak myśl, że chciałbym doprowadzić ten projekt przynajmniej do tysiąca haseł. W słownikach zawsze podaje się, ile tysięcy haseł zawierają. Uznałem, że muszę zebrać chociaż tysiąc haseł, żeby mój zbiór nazwać słownikiem. Zdałem sobie sprawę, że w dotychczasowym trybie będzie to nieosiągalne. Trzeba było zastanowić się nad zmianą metody. Zacząłem intencjonalnie organizować czas dedykowany AZ. Najbardziej efektywną metodą okazały się kilkudniowe wyjazdy, podczas których przestawiam percepcję i jestem całkowicie skoncentrowany na pracy. Idealna sytuacja to jeden taki wyjazd w miesiącu. Latem wyjazdy są dłuższe.

I w czasie tych wyjazdów pracuje pan nad cyklem AZ?

Proces jest bardziej skomplikowany i nie zamyka się wyłącznie w tych kilku dniach. Pracę mogę umownie podzielić na trzy etapy. Pierwszy jest etap wywiadowczy, podczas którego staram się zdobyć informacje o potencjalnie interesujących miejscach lub obiektach. Sposoby zdobywania informacji są bardzo różne. Gromadzę je, a lokalizacje nanoszę na mapę. Drugi etap to praca operacyjna, czyli wyjazd w Polskę. Wybieram z tych wcześniej zlokalizowanych miejsc dwa czy trzy jako cel podróży. Do tego celu jadę jeden lub dwa dni, klucząc i improwizując. Czasem obiekt, który był celem podróży, staje się częścią projektu, czasem się nie staje, a czasem okazuje się, że już nie istnieje. Jednak zdecydowana większość ilustracji do haseł to obiekty na które natknąłem się przypadkiem po drodze. To jest najfajniejsze w tej pracy. Z filmów najbardziej lubię kino drogi – w ten sposób realizuję je we własnym życiu. Aspekt przygodowy mi pomaga, bo te kilkudniowe wyjazdy bywają bardzo wyczerpujące dla ciała i umysłu. W czasie wyjazdów stosuję strategię węża: „wchłaniaj jak najwięcej, strawisz później”. Po powrocie do domu zaczyna się trzeci etap: analityczny. Analizuję zebrany materiał, próbuję go dopasować do konkretnego hasła ze słownika. Nie zawsze udaje się znaleźć dobre połączenie. Czasem ciekawe zdjęcie nie wchodzi do słownika.

15 lat pracy nad projektem to też ciekawy okres w historii cywilizacji. W 2007 roku jeździłem po Polsce z papierowym atlasem. Od tego czasu pojawiły się rozmaite narzędzia geolokalizacyjne, Google Street View czymedia społecznościowe jako zaskakująco bogate źródło informacji. To ułatwia nie tylko lokalizowanie obiektów, ale pomaga też w logistyce podróży. Nie muszę już nocować w lesie pod Stalową Wolą, bo odpowiednia aplikacja pomaga mi znaleźć nocleg w kilka minut.

Czy są hasła, do których specjalnie szukał pan ilustracji? Czy zawsze pierwszy jest obraz?

Nie ma jednej metody. Czasem szukam hasła do zdjęcia, a czasem na odwrót. Niektóre hasła są zupełnie zwyczajne – słowo „but”, jeśli nie towarzyszy mu żaden przymiotnik, nie zawiera samo w sobie żadnego specyficznego kontekstu. Oczywistość tego słowa sprawia, że nie trzeba się wysilać, żeby je zapamiętać. Ale są też hasła charakterystyczne, dziwne. Na przykład hasło „pantofel plażowy” jest lekko archaiczne i dlatego zapadło mi w pamięć. Kilka dni temu byłem na Helu i wyszedłem na plażę, żeby rzucić okiem na morze. Na pustej plaży leżał but, który był jedynym obiektem na wielkiej płaszczyźnie piasku. Kontekst sytuacji sprawił, że zwyczajny but stał się pantoflem plażowym. Definicja znalazła swoją ilustrację. Dziwność niektórych haseł sprawia, że wydają się niemożliwe do zilustrowania. Tak było z „kąpielą świetlną dla głowy”. Zapamiętałem ten termin, bo brzmi jak poetycka fraza. Kiedy trafiłem na odpowiedni obiekt, wiedziałem, że to jest to. Nie mając hasła w głowie, nie zwróciłbym uwagi na obiekt, który zobaczyłem.

Co to był za obiekt?

Lampa i duży piktogram – taki ludzik – nad wejściem do publicznej męskiej toalety. Ludzik był pierwszy, lampa została zamontowana później w taki sposób, że głowa ludzika „schowana” została w lampie. Kiedy wieczorem lampa się zapaliła, głowa ludzika kąpała się w świetle w jej w kloszu. Opis brzmi skomplikowanie, ale obiekt tworzy z hasłem czytelną relację. Gablota z tym hasłem znajduje się w zbiorach Muzeum Fotografii w Krakowie.

Wspomniał pan, że przez te 15 lat sporo się zmieniło w pana metodzie pracy. A czy dużo się zmieniło w samej dokumentowanej przez pana rzeczywistości?

Dodatkowym czynnikiem, który spowodował powrót do intensywnej pracy nad AZ, było uświadomienie sobie faktu, że transformacja w Polsce wciąż trwa, jedynie jej kierunek uległ zmianie. Początkowo projekt AZ był opisywany jako rzecz o transformacji. Miałem wtedy poczucie, że trochę się spóźniłem, w końcu było już 17 lat po 1989 roku. W ciągu kolejnych lat to wrażenie narastało, wydawało się, że Polska staje się po prostu jednym z nudnych, ustabilizowanych krajów europejskich. W 2015 roku nastąpiła jednak polityczna zmiana, mocny skręt w prawo. Sojusz władzy świeckiej z religią stał się czynnikiem kształtującym życie społeczne. Wizualne reprezentacje tego sojuszu zaczęły wypełniać przestrzeń publiczną, czasem też prywatną. Zobaczyłem, że Polska znowu się przekształcaTeraz rzeczywistość jest uwierająca jak zwykle, lecz uwierają mnie inne rzeczy. AZ znowu zaczęło pełnić funkcję prywatnej rozprawy z własnym krajem, do którego mam skomplikowany stosunek. Kiedy ktoś wciska mi na siłę jedynie słuszną wizję Polski, to jest to bardzo męczące. Nie potrzebuję, żeby ktoś mnie pouczał, czym jest patriotyzm. Rozumiem, co znaczy to słowo. Nie śmiecę w lesie. Kocham język polski.

Jakie przemiany zachęciły Pana do powrotu do AZ?

Na poziomie ogólnokrajowym jest to próba zmiany systemu. Po roku 2015 PiS zaczęło budować Polskę na nowo – nową Polskę, nowego Polaka, nową historię. Jest to narracja fałszywa, bo nie chodzi tu o nową Polskę, ale o próbę realizacji fantastycznej wizji bazującej na anachronicznym sentymencie. Silny dysonans między wyobrażonym a realnym ma wymiar ogólnokrajowy. Dlatego dla mnie jako autora AZ Polska znowu jest obszarem interesujących spostrzeżeń. Oczywiście, jako obywatel wolałbym, żeby była krajem nudnym jak Norwegia.

AZ często kojarzy się duchologicznie, z fotografowaniem reliktów przeszłości. Jednak w nowych gablotach nierzadko pojawia się zapis nowych przemian czy bieżących wydarzeń.

Ponowna transformacja, o której wspomniałem, odbija się też w nowych obiektach. W AZwspółczesność miesza się z przeszłością, nierzadko w obrębie jednego kadru. Te rzeczywistości nakładają się na siebie albo mutują jedne w drugie. Na przykład w miejscowości Drezdenko natknąłem się na pomnik: orzeł na cokole, topornie wykonany z metalu. Ten pomnik ewidentnie został postawiony niedawno, na fali turbopatriotyzmu, ale miałem poczucie, że gdzieś już go widziałem. Sfotografowałem go. Potem przypomniałem sobie, że widziałem go kiedyś na jednym ze zdjęć z archiwum Władysława Hasiora. Dotarłem do tego zdjęcia. Okazało się, że ten orzeł był częścią dekoracji lub pomnika postawionego w Drezdenku na rynku z okazji 20- albo 30-lecia PRL. I ten PRL-owski orzeł gdzieś przeleżał kilkadziesiąt lat i teraz został wyciągnięty, ponownie upubliczniony, ale w innym kontekście. Niektóre retroobiekty znikają gwałtownie, inne powoli w ramach malowniczego procesu rozpadu. Nieliczne próbują odnaleźć się we współczesności. Rzeczywistość cały czas mutuje i te przekształcenia są najciekawsze.

Czy widzi pan możliwość domknięcia projektu?

Słownik, który ilustruję, ma około 17 tysięcy haseł, więc zilustrowanie całości jest fizycznie niemożliwe. Od początku miałem świadomość, że jest to zupełnie utopijna i z góry skazana na porażkę praca. Ta świadomość jest bardzo rozluźniająca– nie ma co się spinać, skoro wiadomo, że się tego nie dopnie. Stan na marzec 2021 to około 1300 odnalezionych haseł. Póki co, za każdym razem, kiedy wyjeżdżam w Polskę, wracam z czymś nowym i cały czas jest to dla mnie interesujące. Te wyjazdy stały się już rodzajem nałogu, którego nie potrafię sobie odmówić.